Artykuły

Dorota Kamińska: Silna i niezależna

Jako nastolatka byłam nieśmiała i bałam się wszystkiego - mówi aktorka.

Oglądam cię dość systematycznie w roli Wigi w serialu "Klan", w którym grasz nową postać, wprowadzoną na miejsce Agnieszki Kotulanki. Jak przyjęłaś propozycję zagrania tej roli?

- Po prostu ją przyjęłam, nie byłam wtajemniczana w kulisy powierzania mi tej roli. Ucieszyłam się, i bardzo lubię grać Wigę, czyli Jadwigę Dębińską, lekarza dentystę.

Znałaś Agnieszkę Kotulankę? Grałyście razem?

- Tak, w spektaklu "Stosunki na szczycie" w Teatrze Komedia w Warszawie.

Dzwoniła, jak zobaczyła cię w roli kobiety, która chce się związać z jej byłym mężem, serialowym doktorem Lubiczem?

- Nie, nie miałyśmy żadnego kontaktu. Prywatnie nie byłyśmy ze sobą blisko, a ja nie mam zwyczaju dzwonić do kogoś i opowiadać o swoich zawodowych propozycjach. Agnieszka też do mnie nie dzwoniła.

Jadwiga była pierwszą miłością Lubicza, teraz tylko powraca do niego...

- Tak, z naszych dotychczasowych losów wynika, że był to poważny związek, mieliśmy ze sobą dziecko, które wiele lat temu zmarło. Ja przeszłam przez dwa nieudane małżeństwa, ale moją prawdziwą i trwającą do dziś miłością jest Paweł Lubicz.

Ta rola wzmocniła twoją popularność. Co jeszcze ci dała?

- Od dawna posiadałam pewien stopień popularności, ale mój udział w "Klanie" zdecydowanie go rozwinął. Poza tym lubię swoją postać, spotkania na planie z ekipą. Praca przed kamerą kompletnie mnie nie męczy, w teatrze zresztą też. Ja po prostu bardzo lubię wykonywać swój zawód.

Jaka jest Wiga?

- Jest trochę inna ode mnie, ona prosi o miłość, o którą ja nigdy nie prosiłam. Lubię wchodzić zaproszona, szeroko otwartymi drzwiami i po czerwonym dywanie, nie lubię się wpychać oknem. Jeżeli nie ma wzajemności, to nie próbuję na siłę zdobyć drugiej osoby.

Grasz lekarkę dentystkę. Czy zdjęcia są kręcone w prawdziwym gabinecie stomatologicznym?

-Tak, pod kierunkiem bardzo miłej pani stomatolog, która instruuje mnie, jak mam się posługiwać narzędziami dentystycznymi i jak powinny wyglądać zabiegi. Sceny kręcone są w jej gabinecie, w którym udziela mi konsultacji.

Z czym kojarzą ci się wizyty u stomatologa?

- Bardzo lubię bywać u dentysty i nie mam wtedy stresu. Nigdy nie korzystam ze znieczulenia, boję się zastrzyków, potrafię przy nich zemdleć. Na szczęście ból u dentysty znika równie szybko, jak się pojawia.

Niedawno przyznałaś, że lubisz rządzić...

- Rzeczywiście, trochę taka jestem. Ostatnio Tomek Stockinger podczas zdjęć na planie powiedział: Co ty tak zarządzasz? Mógł tak odebrać moje zachowanie, bo ja przewiduję pewne działania i mówię o tym głośno. Lubię obejmować tzw. kierownictwo.

Opinie twoich koleżanek i kolegów na temat sposobu gry w serialach i w teatrze są podzielone. Jakie jest twoje?

- Jeżeli ktoś do pracy w serialu podchodzi jak do chałtury, to potem może mówić, że praca w nim jest płytka i powierzchowna. Ja staram się w nich grać na sto procent. Zawsze jestem przygotowana i gram swoją rolę najlepiej jak potrafię. To jest normalne wykonywanie zawodu. Inaczej gra się w filmie, inaczej w teatrze, inaczej w serialu. Jedno jest wspólne, wszędzie trzeba być prawdziwym, bo wtedy stwarzana przez nas postać jest wiarygodna. Jeżeli ma się szansę sprawdzać swoje umiejętności na różnych polach, to jest to bardzo rozwijające.

Dość późno zaczęłaś grać w Teatrze Kamienica, teatrze twojego brata Emiliana Kamińskiego. Co stało na przeszkodzie?

- Losy zawodowe aktorów różnie się układają. Dla aktorek w dojrzałym wieku nie ma zbyt wielu ról. Dopiero kiedy Emilian postanowił wyreżyserować "Porwanie Sabinek", otrzymałam odpowiednią dla siebie rolę i zaczęliśmy współpracować. W tej sztuce gram Ernestynę, cholerę, która lubi zarządzać i rozstawiać rodzinę po kątach. Jest arogancka i niemiła, ale los się na niej mści. To postać charakterystyczna, narysowana dosyć mocną kreską, bardzo lubię ją grać.

Co jeszcze grasz w Teatrze Kamienica?

- Gram w 10-osobowym spektaklu "ZUSZUS, czyli zalotny uśmiech słonia", również w reżyserii Emiliana. Jestem Stanisławą Talarek-Potocką, przedstawicielką biura opieki społecznej. Rzecz pełna abstrakcyjnych sytuacji, a opowiada o facecie, który oszukuje urząd skarbowy i ZUS i wyłudza pieniądze od państwa. My na scenie bawimy się równie dobrze, jak publiczność, która licznie nas odwiedza. Trzeci spektakl w "Kamienicy" z moim udziałem to "Zazdrość" w reżyserii Jakuba Przebindowskiego. Sztuka o trzech kobietach zdradzanych przez jednego mężczyznę, gdzie każda na swój sposób tę zdradę przeżywa. Sztuka zabawna, a jednocześnie wzruszająca.

Widzę, że przeszłaś z ról amantek do postaci charakterystycznych...

- Amantki to papier i dekoracja. Nie ma co grać. Najfajniejsze są postacie charakterystyczne i nareszcie weszłam w wiek, w którym mogę dostawać takie role.

Co zadecydowało, że zajęłaś się dziennikarstwem?

- Związane to było z czasem, kiedy w propozycjach aktorskich pojawił się zastój, na amantki byłam za stara, a na matki za młoda. Nie bardzo było wiadomo, co ze mną zrobić i wtedy przypadkowo zostałam zaproszona na casting do prowadzenia w Polsacie programu "Oskar". Zostałam wybrana i przez siedem lat prowadziłam i redagowałam ten magazyn, a potem przyszło "Radiowe kino nocą", które prowadziłam z Markiem Wiernikiem. Trzy godziny nocnych rozmów o filmie. W tym czasie oglądałam na pokazach prasowych kilkanaście filmów tygodniowo przed ich wejściem do kin. Później w stacji Nasza Telewizja wraz z Katarzyną Miller, psycholożką, prowadziłam rodzaj talk-show "Damski wytrych". Pisywałam też recenzje do "Kobiety i Życia", wywiady do "Pani". Aż przyszedł do mnie reżyser filmowy Janusz Kijowski i zapytał, czy przypadkiem nie mam już dosyć dziennikarstwa i czy nie chciałabym znów trochę pograć. Odpowiedziałam, że z przyjemnością, i zaangażował mnie do "Kameleona", do roli przyjaciółki żony głównego bohatera, którą grała Ewa Błaszczyk.

Nadal piszesz?

- Tak, ale dla siebie.

Nie możemy pominąć serialu "Fala zbrodni", który dał ci dużą popularność...

- Zagrałam w nim komisarza jednostki do zadań specjalnych, Renatę Lemańską. Ogromnie mi żal, że serial przestał być kręcony. Efekt naszej pracy do dziś wydaje mi się dobry. Zebrała się znakomita ekipa kolegów, zarówno aktorów, jak całego działu technicznego i producentów, w tym Basia i Rafał Widajewiczowie, z którymi do tej pory mam kontakt. Mimo że musiałam dojeżdżać do Wrocławia, robiłam to z radością. Miał powstać film fabularny, ale ostatecznie do tego nie doszło. Było to jedno z fajniejszych moich zadań zawodowych. Serial powtarzany jest do tej pory w stacji ATM Rozrywka. Czasami oglądam go i z sentymentem przypominam sobie różne sytuacje.

Przeważnie grasz kobiety mocne, silne, niezależne. Prywatnie też taka jesteś?

- Coś z tych cech zapewne mam, chociaż jako nastolatka byłam nieśmiała i bałam się wszystkiego. Życie jednak wygarbowało mi skórę i stałam się dość silną i niezależną osobą. Co nie znaczy, że nie potrafię zagrać kobiety delikatnej i podległej mężczyźnie, która ma tysiące rozterek i płacze po kątach.

Czyli nie jesteś typem kobieciątka?

- Nie jestem i nie lubię kobieciątek w swoim otoczeniu.

A gdybyś dostała taką rolę, to miałabyś z tym problem?

- Nie, bo zawodowa aktorka powinna zagrać każdą rolę. Bardzo chętnie grywam to, co jest wbrew mnie. Kiciunię też zagram.

Takie role miałaś na początku kariery filmowej. Do dzisiaj pamiętam "Karate po polsku". To był twój debiut filmowy?

- Nie grałam kiciuni, tylko zakochaną w swoim mężu kobietę, która boi się o niego, a to dość zasadnicza różnica. Kiedy trzeba było, potrafiłam przekonywać do swoich racji, a nawet zrobić awanturę. "Karate" było moim debiutem w głównej roli w fabule, ale mój prawdziwy debiut miał miejsce na pierwszym roku studiów w "Barwach ochronnych" Krzysztofa Zanussiego, gdzie zagrałam pilną studentkę, wygłaszającą nagradzany referat.

Nie miałaś oporów przed scenami rozbieranymi?

- To nie były sceny rozbierane w potocznym znaczeniu. Bez "sceny na stole" dalsza akcja filmu nie miałaby sensu. Fakt, że zostaliśmy podglądani w tak intymnym momencie, spowodował lawinę dalszych wypadków.

A co z erotycznymi?

- Sceny erotyczne są zawsze piekielnie trudne do zagrania. Występuje naturalny wstyd i opór. Ogromnie jest ważne, z kim się takie sceny kręci, zarówno od strony aktorskiej, jak i reżyserskiej. Wymagają one ogromnego taktu i profesjonalizmu. W "Karate" miałam szczęście, bo zarówno Edek Żentara, jak i reżyser Wojtek Wójcik, świetnie się sprawdzili.

Ile na swoim koncie masz ról tego typu?

- W "Karate" zagrałam jedyną w swoim zawodowym życiu tzw. rolę rozbieraną. Fragment piersi pojawił się jeszcze w "Och, Karol", ale w zbiorowej kotłowaninie kilku koleżanek. Ciekawe, że zadajesz mi pytanie o ilość takich scen, i przyznaję, że nie ty pierwszy.

Byłaś szalenie popularna, miałaś dużo okładek w rozmaitych kolorowych pismach. W "Zwierciadle" reklamowałaś depilator. Brałaś udział w reklamach różnych produktów?

- Nie. W tamtym czasie byłam tak zwanym gorącym nazwiskiem i producenci depilatorów, które wtedy wchodziły na rynek, wybrali mnie do reklamowania ich produktu, oczywiście odpłatnie. Została nakręcona reklama telewizyjna, którą reżyserował Laco Adamik. Podjeżdżałam wspaniałą limuzyną, byłam ubrana w przepiękną suknię i ogromny kapelusz. I kiedy wysiadałam, po nodze spłynął mi jedwabny szal, co miało sugerować, że mam tak gładkie ciało, że nawet jedwab nie jest się w stanie zatrzymać. Redakcja "Zwierciadła" w ramach tej samej kampanii zorganizowała sesję zdjęciową z depilatorem. To była jedyna reklama, jaką do tej pory wykonałam.

To ty byłaś Tamarą w głośnej sztuce "Tamara" w Teatrze Studio w Warszawie, na którą nie sposób się było dostać. Ile lat ją grałaś?

- Tylko rok. Waldemar Dąbrowski, ówczesny dyrektor Teatru Studio, przez wiele miesięcy negocjował prawa autorskie, bo amerykańscy producenci nie chcieli ich sprzedać na nasz rynek. Spektakl potrzebował gigantycznej oprawy, spełnienia wielu warunków, a wtedy jeszcze opinia na temat naszego ucywilizowania nie była najlepsza. Wreszcie się udało, prawa autorskie to była niemal książka, ale termin był ściśle określony. Związane to było również z kosztem tych praw. Amerykanie nie przewidywali specjalnych zniżek dla Polaków, a spektakl był kupowany na cały świat, bo cieszył się wtedy wielką popularnością. Grałam Tamarę Łempicką, polską malarkę, kobietę ekscentryczną, czas jej głównej twórczej aktywności to art deco. Mojego partnera grał Marek Walczewski.

Ta świetna rola teatralna miała przełożenie na propozycje z filmu i telewizji?

- Niespecjalnie. Jurek Grzegorzewski wielokrotnie mi obiecywał, że już coś dla mnie ma, ale na tym się kończyło. Nieco wcześniej zaczęłam grać w "W labiryncie". Fabuła jakoś też się o mnie nie biła. U nas to było dość typowe, po wielkim sukcesie cisza.

Podobno mnóstwo podróżowałaś. Gdzie byłaś najdalej?

- W Australii, na Tajwanie, w Singapurze, w Japonii, w Ameryce, na Kubie. W Europie byłam prawie we wszystkich krajach.

Wolisz podróżować czy żeglować?

- Lubię i jedno, i drugie. Szczególnie, kiedy na końcu podróży jest łódka i mogę na niej popływać.

Masz własną łódź?

- Mam. Od czterech lat. Stoi na Mazurach i często nią pływamy. Jest naszym domem na wodzie.

Wciąż żyjesz w partnerskim związku?

- Tak, jestem z Piotrem już dwunasty rok. Jest nam fajnie.

Przedstawmy go...

- Piotr Pajdowski, kiedyś był dziennikarzem telewizyjnym, w TVP1 prowadził programy motoryzacyjne. Obecnie ma własny biznes.

Czyżby małżeństwo nie było ci do niczego potrzebne?

- Nie. Nie mamy dzieci. Piotr ma je z poprzednich związków.

Ale wcześniej miałaś męża?

- Miałam i dlatego wiem, na czym polega małżeństwo. Najważniejsza jest relacja między ludźmi, a nie papier dokumentujący związek.

- Czujesz się szczęśliwa?

Kiedyś ktoś powiedział, że szczęście jest to radość z czynności powtarzalnych. I to zdanie bardzo mi się podoba.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji