Śmierć i dziewczyna
Trzyosobowa sztuka Ariela Dorfmana pt "Śmierć i dziewczyna" obiegła świat przynosząc autorowi sławę, a teatrom sukces. Tak przynajmniej sugerują wyjątki recenzji, zgromadzone przy okazji głośnej, polskiej prapremiery tego dramatu, w warszawskim Teatrze Studio, z udziałem Krystyny Jandy, Wojciecha Pszoniaka i Jerzego Skolimowskiego, który także przedstawienie reżyserował.
Kameralna sztuka Dorfmana, choć współczesna, zbudowana jest w istocie na zasadach klasycznej tragedii, nawet z zachowaniem jedności miejsca, czasu i akcji. Problem winy, kary i odpowiedzialności nadają jej uniwersalny charakter, zaś dyskurs o granicach zemsty i o destrukcji, którą wywołuje przestępstwo w mentalności kata i ofiary, aktualny pozostaje właściwie w każdym miejscu kuli ziemskiej. Mamy więc sztukę tyleż atrakcyjną, co i piekielnie trudną w realizacji, tragedia jest bowiem tragedią tylko wtedy, gdy nie brzmi w niej ani jeden fałszywy ton.
W przedstawieniu "Śmierci i dziewczyny", które wyreżyserował na Scenie Kameralnej Teatru Śląskiego - Zbigniew Najmoła, pobrzmiewa nie tyle fałsz, co patos i egzaltacja. Niesłychane uteatralnienie wszystkich sytuacji, a przede wszystkim sposobu dialogowania, sprawia, że widz nie bardzo wierzy w ludzki dramat bohaterów, a rejestruje raczej dramat grany przez aktorów. Przez warsztat z trudem przebija się wewnętrzna prawda konfliktu, a "zaprogramowany" przez autora wstrząs moralny widza, nie znajduje ani w konstrukcji przedstawienia, ani w grze aktorów, wystarczającej motywacji. Tak więc, choć problem sztuki jest bulwersujący, to jednak przedstawienie pozostaje zimne, mimo iż większość racji aktorzy wykrzykują i podkreślają grubą kreską. Są to jednak emocje wystudiowane i wymyślone, a nie płynące z głębi przeżyć. Najbliższa poruszeniu widza jest Krystyna Wiśniewska-Sławik w roli Pauliny. I to nie tam, gdzie jej krzywda wraca schematem brutalności i chęci odwetu, lecz w tych momentach przede wszystkim, gdzie ujawnia się jej skołatana dusza i bezmiar zagubienia. Reakcje Pauliny, skomplikowane i pokryte skorupą nieufności, są jednak wielorakie i na ogół czytelne. Nie bardzo wiadomo natomiast co czuje i w co gra jej mąż, w wykonaniu Jerzego Kuczery. Zachowania Gerarda Escobara wypływają co najwyżej z tekstu sztuki, nie zaś z interpretacji aktora, który rysuje postać bladą i nijaką, mimo iż właśnie ta postać niesie ze sobą największą huśtawkę uczuć i sprzeczności. Tych dylematów możemy się jednak tylko domyślać.
Nie do końca wydobył też wieloznaczność zachowań Roberta Mirandy, grający go Janusz Ostrowski, który ze wszystkich miotających bohaterem uczuć, zaakcentował tylko strach. W takim kontekście zarówno atak, jak i obrona stają się namiastką prawdziwych namiętności, które tkwią w podtekstach sztuki Dorfmana.