Trójkąt wpisany w koło
W zasadzie wszystko powinno pracować na korzyść tego spektaklu. Aktualny temat: wzajemne relacje między katem i jego ofiarą w wolnym, a uwikłanym w zniewoloną przeszłość świecie. Moda: bo sztuka Dorfmana ma już za sobą sezony najlepsze (ich zwieńczeniem był film Polańskiego), ale pozostaje wciąż teatralną atrakcją. Forma: kameralnego, intensywnego psychologicznie i dramaturgicznie teatru, który tak się sprawdza w Malarni. A jeśli dodać tu obdarzonego osobowością reżysera, bo Tomasz Obara jest nim niewątpliwie, i trójkę wytrawnych, w dobrej formie ostatnio będących aktorów, to -wydawałoby się - tylko czekać na oklaski.
Tymczasem, niestety, ostatni akord sezonu na Małej Scenie Współczesnego zabrzmiał słabo. Po pierwsze: zawiodła sama sztuka. Nigdy nie byłem jej entuzjastą. Lecz mimo klęski polskiej prapremiery w Warszawie i rozczarowania filmem wierzyłem, iż da się tchnąć w ów moralitet o rysach thrillera ducha teatru z klasą.
Ale spektakl nie radzi sobie ze sztuką. Co gorsza: ulega jej słabościom. Staje się przez to melodramatyczny i patetyczny, gubi zaś uniwersalność i czarną głębię obrachunków z bolesną, świeżą przeszłością. Szkoda, bo schemat fabularny jest tu prosty, lecz i pojemny. Na scenie mamy trójkąt bohaterów wpisanych w koło historii: w domu małżeństwa Salas zjawia się przybysz z mrocznej przeszłości, dr Miranda (Jacek Piątkowski). Pani domu, Paulina (Anna Januszewska), rozpoznaje go jako swojego, szczególnie wyrafinowanego oprawcę z czasów dyktatury. Miranda zostaje przez nią związany w fotelu; ma być osądzony tu i teraz. Sytuację komplikuje fakt, że mąż Pauli, Gerardo (Grzegorz Młudzik), został właśnie mianowany przez prezydenta szefem komisji, mającej ukarać zbrodnie przeszłości. Nie chce więc dopuścić, żeby rolę sprawiedliwości przejęła zemsta. Nie chce samosądu, ale z wolna zdaje sobie sprawę, iż wymarzoną sprawiedliwość uniemożliwią polityczne kompromisy. I że on sam też się ugnie, będzie kukłą w rękach wielkiej polityki i małych kłamstw.
Między trojgiem bohaterów powinno w tym miejscu dojść do ostrego zderzenia racji i lęków, obsesji i nadziei. A całość aż się prosi o pytania, czy potrafią oni wyjść ze swoich ról, narzuconych im przez historię i okoliczności, czy w tej grze o zadośćuczynienie cierpieniu i poniżeniu jest możliwe katharsis.
Niestety, "Śmierć i dziewczyna" więcej obiecuje niż daje. Gra w trójkącie nie ma w sobie ryzyka, brak w niej wyobraźni, nagłych wolt. Postaci są wbrew pozorom jednowymiarowe, nie pojawia się tak ważna kwestia wieloznaczności postaw w świecie skażonym polityką. Rola Pauli napisana jest na dwie nuty: żądzę zemsty i głód życia. Mogłaby w tym być dynamika przeciwieństw, materiał na wizerunek bogaty, ale nie starczyło precyzji w jego rysowaniu. Paula to schizofreniczka, chora i godna współczucia, ale nie czuje się ani w niej, ani w jej słowach złożoności przeżytego dramatu i tragedii życia z piętnem gwałtu. Jeszcze mniej przekonuje doktor: to mały sadysta, którego podniecało cierpienie torturowanych kobiet. Widzowie dostają "gotowca": jeśli nawet w dobrej wierze staniesz się wspólnikiem Zła - uczyni ono z ciebie swoje gorliwe narzędzie. Ciekawszy wydaje się Gerardo. Nie wiemy jednak, kim właściwie jest. Czy to prawy człowiek, którego sytuacja przerosła, czy tchórz i karierowicz, który nawet wobec żony nie jest uczciwy? Ta wątpliwość nie wynika jednak ze szczególnej komplikacji jego postaci, ale z jej dramaturgicznego niedookreślenia.
Piszę cały czas o sztuce, lecz dotyczy to również spektaklu. Bo Obara nie tylko nie uciekł od banałów, fabularnych i sytuacyjnych mielizn sztuki (od początku się wie, że miły gość to kat Pauliny, że nie uda się jej sprostać marzeniu o zemście, że jej mąż okaże się bezradny itd.), lecz jakby im dodatkowo zawierzył. Klimat jest tu niezmiennie ponury, kolejnym scenom brakuje zmiany rytmu, ton grobowy przesyca wszelkie rozmowy bohaterów (od najbłahszych po zasadnicze): mają one tę samą wysoką tonację. W stosunkach między państwem Salas daje to posmak ciężkiego melodramatu. Doprawdy, czy ci ludzie nie mogliby rozmawiać bez przydechów, spojrzeń, co zabijają i gestów z podręcznika starej gry aktorskiej? Ze wspomnę gest, jakim Paula przerywa mężowi, gdy chce się on do niej serdecznie zbliżyć: głowa w lewo, uniesiona ręka w prawo.
Nawet scenografia - mająca swą teatralną urodę: zimne, nieco pustawe wnętrze, niebiesko rozświetlone okna - wykorzystywana bywa niezręcznie. Przestrzeń jest nieograna, nie ma konsekwencji w jej traktowaniu. Bo jeśli jest symboliczna, to po cóż sekretnie ze sobą rozmawiających małżonków oddzielać od Mirandy długą na całą scenę białą kotarą? A jeśli realistyczna - to przecież kotara, dalibóg, nie zagłuszy słów nie przeznaczonych dla uszu doktora!
Aktorzy starają się jak mogą, ale, sądzę, tym razem nie były im pomocą rady reżysera. Januszewska nietrafnie chyba ustawiona została w roli osoby, która całym zachowaniem wyraża głębię swego bólu. Próbuje wprawdzie - i daje to dobre efekty - uciekać w sarkazm, ale to za mało, by postać Pauli nabrała wyrazu. Warte uwagi są próby Młudzika, który w paru scenach (np. rozmowa przy śniadaniu) wskazał na szansę, jakie dawała, mimo wszystko, rola uwikłanego w życiowe wybory ambitnego mężczyzny.
Powtórzę więc: nie udał się finał tego bardzo udanego sezonu. Ale wydaje mi się, iż "Śmierć i dziewczyna" może liczyć na dobre przyjęcie u widzów. Opinie recenzentów nie zmienią faktu, że tego typu sztuki: kameralne, nasycone mocną fabułą o wątkach dobrze znanych z kina są oglądane chętnie. A dramat Dorfmana mówi ponadto o sprawach dotyczących przecież i naszej rzeczywistości -trudno się więc dziwić, iż słucha się go chętnie. Tym większy żal, że mówienie to pozostawia taki niedosyt.