Artykuły

Bardzo stary kontynent pod kroplówką

"Francuzi" wg Marcela Prousta w reż. Krzysztofa Warlikowskiego Nowego Teatru w Warszawie na festiwalu Ruhrtriennale w Niemczech. Pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.

"W poszukiwaniu straconego czasu" Prousta jako melancholijna opowieść o samotności i o zmierzchu Europy. Polska premiera "Francuzów" 3 października w Warszawie.

"Francuzów" jako pierwsza zobaczyła w weekend publiczność ważnego festiwalu Ruhrtriennale nieopodal Gladbeck koło Essen. Obok aktorów z zespołu Nowego Teatru Warlikowskiego brawurowe kreacje stworzyły m.in. Agata Buzek i Małgorzata Hajewska-Krzysztofik.

W samym Gladbeck o jednej z ważniejszych branżowych imprez świata sztuk performatywnych chyba mało kto słyszał. Senne miasteczko, odnowione w ramach rewitalizacji obszarów postindustrialnych Zagłębia Ruhry, jest raczej pustawe, nieliczni niedzielni spacerowicze siedzą w paru lodziarniach. Hala w dawnej kopalni oddalona jest o trzy kilometry od centrum i oddzielona lasem, międzynarodowa publiczność przyjeżdża do niej autobusem podstawionym z wielkomiejskiego Essen i wraca tuż po oklaskach. Sam budynek - pomnik potęgi niemieckiego przemysłu sprzed 200 lat - robi wrażenie. Podczas spektaklu nad Mają Ostaszewską i Maciejem Stuhrem latał zamieszkujący halę nietoperz. Co chwilę wracał na scenę, niespecjalnie przejmując się wagą literackiego arcydzieła.

Adaptacja książki Marcela Prousta jest zadaniem karkołomnym. "Grać transkrypcję 15. Kwartetu smyczkowego Beethovena na fortepian to idiotyzm, trudno znaleźć coś mniej fortepianowego" - mówi z lekceważeniem ze sceny baron von Charlus (Jacek Poniedziałek), homoseksualista i bon vivant. Trudno też znaleźć coś mniej teatralnego niż "W poszukiwaniu straconego czasu", zasadzające się na subtelności opisów i narracji. Choć tytuły kolejnych tomów cyklu pojawiają się na ekranie w tle, Warlikowski nie robi zwyczajnej adaptacji.

I całe szczęście. Bo jak tu na poważnie wypowiadać w salonowym kostiumie kwestie w rodzaju: "To takie miłe w pani, że nie jest pani szczęśliwa jak wszyscy", na co pada odpowiedź: "Nie poszedłby pan ze mną do Opery Komicznej?". Gdyby nie wyważona ironia i błyskotliwe aktorstwo, przedstawienie niechybnie osunęłoby się w operetkę. A przy tym kreowane przez zespół Nowego Teatru postaci zachowują psychologiczny ciężar.

Nim nastał ruch sodomistyczny...

"Ten dom zawsze słynął ze styp dla wyższych sfer" - mówi o swym pałacu księżna Oriana de Guermantes (Magdalena Cielecka). Na scenę wjeżdża szklany prostopadłościan - salon księżnej (autorką scenografii jest Małgorzata Szczęśniak). Trwa raut. Znudzone towarzystwo pośród niewybrednych dowcipów wywołuje ducha Alfreda Dreyfusa - ofiary antysemickiej afery z końca XIX w., która wstrząsnęła Francją i podzieliła opinię publiczną. Sam Proust mocno doświadczył tego podziału - był dreyfusistą, jak jego matka i brat, ojciec zaś przekonany był o zdradzie oficera. W salonie trwa polowanie na Żydów i sympatyków Dreyfusa. Jeśli Francja jest u Warlikowskiego pars pro toto nowożytnej Europy, to trudno oprzeć się wrażeniu, że ta zawsze opierała się na wykluczeniach.

Warlikowski zarzucił efektowny rozmach, tak mocno obecny choćby w niedawnym "Kabarecie warszawskim". Daleko też "Francuzom" do sterylnej perfekcji scenicznych światów jego poprzednich przedstawień; niewiele tu artystowskiego narcyzmu, więcej autoironii. "Francuzi" mogą się kojarzyć z ostatnimi spektaklami Krystiana Lupy. Warlikowski pozwala sobie na rozprężenie, wolne sączenie się scenicznej akcji. Z tego salonowego "niedziania" wyłaniają się obrazy o zaskakującej temperaturze.

Może najostrzejszy z nich to zjadliwy monolog Bartosza Gelnera (upostaciowionego na scenie Proustowskiego Narratora) z tomu "Sodoma i Gomora" o dusznej hipokryzji przedemancypacyjnych homoseksualistów z wyższych sfer - zachowujących pozory, mających żony. "Ruch sodomistyczny", rzuca Gelner ze sceny, na podobieństwo syjonistycznego, mający na celu stworzenie miejsca dla homoseksualizmu w życiu publicznym - z tamtej perspektywy jest niemożliwy. "Otóż, zaledwie tam przybywszy, sodomici opuściliby miasto, aby nie uchodzić za jego mieszkańców, pożeniliby się, trzymaliby sobie kochanki w innych miastach, gdzie by zresztą znaleźli wszystkie pożądane rozrywki. Udawaliby się do Sodomy jedynie w dniach ostatecznej konieczności, kiedy ich miasto byłoby puste, w owych czasach, kiedy głód wypędza wilki z boru, to znaczy, że wszystko działoby się w rezultacie tak, jak się dzieje w Londynie, w Berlinie, w Rzymie, w Petersburgu lub w Paryżu". Lub w Warszawie - dodaje Gelner.

Emocjonalną kulminacją przedstawienia jest świetnie zagrana kłótnia Narratora i Albertyny (Maria Łozińska) - scena zazdrości o przygody kochanki z innymi kobietami, niedokończonego rozstania.

Finałową, trzecią część "Francuzów" otwiera oskarżycielski monolog Roberta de Saint-Loup, młodego arystokraty odmienionego przez wojenny koszmar. Maciej Stuhr wygłasza tekst w rozświetlanej ręczną latarką ciemności, w wojskowym kombinezonie - wymierza go w bezrefleksyjnie samozadowolone elity starej Europy, rzuca wprost w nadreńską publiczność. Nie sili się na diagnozę i nie udaje społecznej analizy. To nie jest manifest oburzonego, raczej pełen żółci lament dekadenta wykrzyczany w starym stylu fin de siecle. Dopełnia go monolog von Charlusa, zmęczonego arystokraty pod kroplówką - o Europie, która skamienieje jak Pompeje.

Związek jako narzędzie tortur

Warlikowski czyta dzieło Prousta nie tylko jako elegię dla Europy, ale także jako traktat o samotności. Samotności Oriany, zamkniętej wśród zidiociałych salonowych figur, którymi pogardza. Ale i tej barona von Charlusa, który choć manipuluje protegowanym przez siebie muzykiem Morelem (Piotr Polak), boleśnie przeżywa późniejsze odtrącenie. Miłość istnieje w tym świecie tylko w retrospekcji, uświadomiona bądź wymyślona po fakcie. U Warlikowskiego związki, póki trwają, służą postaciom głównie do wzajemnego znęcania się nad sobą - jak w sypialnianych scenach Swanna (Mariusz Bonaszewski) i jego dawnej wielkiej miłości Odetty (świetna Ostaszewska).

A pamięć i przemijanie, znaki firmowe Prousta? W finale, "Czasie odnalezionym", aktorzy wychodzą z bokobrodami, pasmami siwych włosów. Ironia "Francuzów" wynika nie tylko z dystansu czasowego, ze zdobytej życiowej wiedzy. Aktorzy ogrywają nieprzystawalność charakteryzacji do prawdziwej starości, doświadczenia do sztuki, powieści do sceny.

Przeszklony prostopadłościan salonu parę razy zmienia się na scenie w scenę. Agata Buzek z emfazą odgrywa m.in. fragment z "Fedry" - wespół z tancerzem Claude'em Bardouilem, wcześniej: dziwną niemą postacią w czarnej masce krążącą wśród arystokratów - raczej obojętnych wobec patosu teatru w teatrze. W odróżnieniu od dzieła Prousta "Francuzi" są też o bezsile sztuki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji