Artykuły

Naturalistyczny skansen

"Byłem jeszcze chłopcem, gdy sztuka "Przed wschodem słoń­ca" wywołała wzburzenie wśród mieszczańskiej publiczności 1889 ro­ku - (-)..." - wspominał Thomas Mann. A Theodor Fontane nazy­wał w zachwycie "Przed wschodem słońca" pierwszym niemieckim dra­matem społecznym a Gerhardta Hauptmanna, jego autora, obwoły­wał pierwszym naturalistą niemie­ckiego dramatu, pomieszczonym tuż po światowych wzorcach: braciach Goncourt, Zoli, Ibsenie, Strindbergu czy Tołstoju. Sztuka, którą zadebiutował we wspomnianym już 1889 roku młody liberał, a później­szy pisarz o światowej sławie wywo­łała skandal towarzyski. Spektakl odbył się dla członków towarzystwa teatralnego "Freie Buhne" na scenie Lessingtheater, pod patronatem sa­mego Otto Brahma, eksperymentato­ra i awangardzisty. Zarzucano debiu­tanckiemu utworowi Hauptmanna wulgarność, prymitywizm, autora zwymyślano od naturalistów; kiedy pod koniec czwartego aktu zza ku­lis rozległy się krzyki rodzącej ko­biety, ktoś tam z widowni rzucił na scenę kleszcze ginekologiczne. Wrza­wa, rękoczyny, nawet szamotanina to­warzyszyły tym narodzinom natu­ralizmu niemieckiego na scenie. Przeciwnicy szaleli z oburzenia, zwo­lennicy z podniecenia. Wyliczano Hauptmannowi, jako grzech i jako zasługę, że wprowadził na scenę proletariat, że odszedł od mieszczańskich schematów.?. Prorokowano mu nawet karierę lidera klasy robotniczej, co się nigdy nie stało zresztą.

Przeszły lata. Hauptmann utrwalił nazwisko, potwierdził talent, uzyskał Nobla i... rozczarował politykujących. Pozostawał zawsze neutralny, nawet kiedy neutralność oznaczała milczenie na postępowanie reżimu Trzeciej Rzeszy. Do końca pozostał humanistą, piewcą smutnych i zgorz­kniałych rozpaczy. Debiutancka sztu­ka nie wyznaczała chyba kierunku pasji twórczych i kierunku ambicji. Poszedł dalej, stał się lepszym auto­rem, ale na pewno autorem mniej zaciekłym w opisywaniu świata, któ­ry zwalczał.

Dlatego "Przed wschodem słońca" ma dzisiaj wartość nie tylko tę wprost, myślowo-teatralną, jako in­spiracja refleksji i materiał scenicz­ny do jej wywołania (pierwszorzęd­ny!). Ta sztuka dzisiaj musi znaczyć także: przypis z historii literatury i historii ideologii, jakimi żywiła się literatura (sceniczna zwłaszcza). Tak­że: zabytkowy przykład, dowód i symptom. Przy całej aktualizacji odbioru - świadomej i mimowiednej - "Przed wschodem słońca" nie zatraca cech pozycji ze skansenu. Łatwo to stwierdzić oglądając zna­komite aktorsko przedstawienie tej sztuki w warszawskim Teatrze Pow­szechnym.

Rzecz jest arcyrealistyczna, arcyrealistycznie grana (część aktorów prowadzi role na pograniczu jaskra­wej parodii i wyrazistej, ostrej gro­teski, np. Elżbieta Kępińska i Aniela Świderska) wśród kanap, biurek, przy stołach zastawionych prawdzi­wym jedzeniem i piciem, a prze­cież wzięto ją w syntetyzujący i umowny nawias: scenograficzne ramy w postaci żelaznych siatek wo­kół sceny i nad nią, zza których przebijają trawy i zboże. Ten nawias zobowiązuje, a też i sporo ratuje. Daje dystans do epizodu w pewnej wsi, w majątku - zagrodzie pewne­go bardzo wzbogaconego chłopa na dawnym niemieckim Śląsku, całkiem niedaleko Jeleniej Góry. Dystans i szansę na oddech, w którym zaw­sze znajdzie się miejsce na uogólnie­nie, rozbiór, właściwe docenianie in­tencji autorskich.

Anegdota jest prościutka: wieś pełna kontrastów, górnicy i - jak śmietanka na mleku - chłopscy bo­gacze, nuworysze wyniesieni do sta­nu zamożności przez węgiel, biedni i bogaci. Biedni i bogaci piją tu do nieprzytomności. I biedni, i bogaci żyją wyłącznie seksem, w jego naj­prymitywniejszej i najbardziej niewyrafinowanej formie. W samo sied­lisko zła i upodlenia, do zagrody naj­bogatszego chłopa - a też i najbar­dziej zaawansowanego alkoholika - zawita nagle gość z innego świata, idealista socjalista i... rasista, co się okaże później. Gość (dr Loth - Ol­gierd Łukaszewicz) kocha dobro, chce czynić dobrze, interesują go górnicy i ich los. Jest naiwny, praw­domówny, szlachetny w intencjach, ale - chyba wbrew intencjom same­go Hauptmanna - narobi sporo zła.

W sztuce pointą jest samobójcza śmierć młodej dziewczyny, którą Loth - także w niej ponoć zako­chany - odrzuci ze względu na oba­wę dziedzicznego obciążenia (córka alkoholika). W spektaklu finał mo­cno złagodzono i wyszło to spektak­lowi na dobre. Młoda i jeszcze nie zdeprawowana Helena (wspaniała Joanna Żółkowska) opuści dom wy­zwisk, umizgów i awantur po pija­nemu, by szukać wyjścia z matni. Odejdzie też rozczarowany Loth, którego zasady nie pozwalają wiązać się z osobą nie mogącą wylegitymo­wać się zdrową fizycznie i moralnie linią antenatów. We wsi pozostaną upijający się górnicy, młodzi boga­cze spędzający noce z własnymi ciot­kami (Kahl - Andrzej Wasilewicz), zbijający majątek na węglu i ludz­kiej ciemnocie nowocześni aferzyści typu eks-idealisty i eks-kolegi Lotha (Mariusz Benoit) lub cynicy, na zimno przyznający się, że są tu dla pieniędzy (doktor Schimmelpfennig - Wiesław Rudzki) oraz oddające się nałogowi kobiety domu Krause. Nie zmieni się nic, a na dobrą spra­wę - poza Heleną - skompromi­tuje się tu każdy. Każdy w oczach widza dzisiejszego, bo chyba zamia­rem autorskim było pozostawienie piętna "czystości" także i na sylwet­ce idealnego Lotha.

Byłaby więc "Przed wschodem słońca" niechcący przyczynkiem do poszerzenia wiedzy o wczesnych fa­scynacjach teoriami prafaszystowskimi, w ich rasistowskiej części przynajmniej? Młody Loth, piękny i dobry ma wyraźnie cechy "czyste­go" Germanina, nie na darmo też zachwyca się w sztuce książką Fe­lisa Dahna "Eine Kampf um Rom" ("Walka o Rzym"), znakomicie wzmac­niającą poczucie wyższości narodo­wej, rasowej i państwowej w społe­czeństwie niemieckim.

Naturalizm zatem, ekspresyjny i ostry, w całej gamie tonów i odcie­ni: wyrazisty liryzm i spontaniczna szczerość Żółkowskiej, krzykliwa jarmarczność Kępińskiej, spokój i god­ność, z lekka megalomańskie Łuka­szewicza, hochsztaplerska układowość Mariusza Benoit, zimny cynizm doktora, ryki półzwierzęce, jakie wy­daje jako Stary - Smela. Ale naturalizm zdystansowany, przypomniany jako forma i styl. Czy takie były intencje reżysera, Ernsta Gunthera - Szweda po raz drugi (po "Nocy trybad" Enquista) reżyse­rującego gościnnie na scenie Teatru Powszechnego - nie jestem do koń­ca pewna. Podstawowa oś konstruk­cyjna spektaklu, sposób prowadzenia większości ról, scenografia Jana Banuchy wreszcie - (o czym już była mowa) zdają się wskazywać na za­miar ożywionej stylizacji... stylu. Ale już rola Heleny - kluczowa prze­cież - każe widzieć w przedstawie­niu serio przestrogi, serio morały i bardzo serio tezy. Z nich najpierwsza: nakaz wrażliwości społecznej i ideowego buntu wobec rzeczywi­stości, która jest nie do zaakcepto­wania dla uczciwego człowieka. Joanna Żółkowska gra swoją Helena na tzw. pełnym rejestrze, żarliwie i z całą sympatią dla postaci. Żarliwość tej kreacji wzmacnia nieogra­niczony wręcz temperament aktor­ski, energia i pasja, jakiej dawno już nie było na scenie wśród kobiet jej generacji aktorskiej. Świetna jest jej Helena, świetna choć nieco spoza spektaklu Gunthera.

A może - odwrotnie?

Na uwagę zasługuje kreacja Elżbie­ty Kępińskiej, całkowicie wbrew uznanym stereotypom o jej specyfi­cznym emplois, wysiłki Olgierda Łu­kaszewicza, by jego Loth wypadł monolitycznie oraz rola Mariusza Benoit - arcytrudna, bo banalnie typowa: były liberał akceptujący dziś każde świństwo dla utrzyma­nia się w łaskach fortuny.

Na zakończenie: nie po raz pierw­szy wypada chwalić Teatr Powszech­ny za opracowanie programu. Prog­ram do sztuki Hauptrnanna znów olśniewa: i treścią i formą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji