Pospolite ruszenie podtekstów
Świat dramatów {#au#11}Pintera{/#} to świat zamkniętych enklaw, małych i dusznych przestrzeni. "Z pewnością przychodzi moment - pisze Pinter - kiedy życie "w świecie" musi być odsunięte przez życie "we własnym świecie"; kiedy jesteś - w swoim pokoju... Dopóki nie zdołasz przystosować się do samotnego życia w swoim pokoju, nie jesteś wystarczająco dobrze przygotowany i wyposażony, by wyjść na zewnątrz i toczyć bitwy... które w świecie zewnętrznym toczy się zwykle w imię abstrakcji". W swych małych przestrzeniach, wśród paru postaci, Pinter szuka antidotum na ową abstrakcję, szuka konkretu, realności, przy czym jest to z reguły konkret tkwiący wewnątrz bohaterów, konkret psychologiczny.
Zamknięcie, bycie zdanym wciąż na tych samych wrogów lub przyjaciół, zwiększa szansę na złowienie gestu lub słowa, które ociera się o prawdę. U Pintera jest to zawsze prawda o tym, co jeszcze jest, i czy w ogóle jest, stałego w tym naszym do cna zrelatywizowanym XX wieku. W małej przestrzeni łatwiej popełnić błąd, nawet gdy gracze są wytrawni i gra się tak znaczonymi kartami jak słowa. Bohaterowie Pintera grają właśnie słowami, zdaniami - jak zresztą każdy z nas. Żonglują banałami, szermują frazesami, lekko wsuwają się w konwencjonalne i nic nie znaczące formy dialogowania - a wszystko po to, by gdzieś pod powierzchnią tej miazgi martwych dźwięków przemycić okruch prawdy. Innej drogi nie ma. Zawsze bowiem powiedzenie czegokolwiek wprost może być skwitowane szyderczym chichotem słuchającego. Kolejne zaś zranienie nikomu nie jest na rękę.
Jak słusznie zauważa Grzegorz Niziołek - "bohaterom Pintera nie zagraża niemożność porozumienia się. Oni raczej odczuwają lęk przed nazywaniem rzeczy po imieniu. Znają doskonale naturę języka, jego wieloznaczność i zależność od kontekstu, od sytuacji. Potrafią więc nie mówić na ogół niczego wprost. Sugerują raczej niż nazywają". Zatem świat owych mrocznych raczej dramatów jest królestwem skrywanych podtekstów. To zimna powierzchnia słów, pod którą tętni życie. Wystarczy językowy lapsus, nieoczekiwana intonacja, znaczące spojrzenie, gest, układ ust, aby na drobną chwilę pojawiła się szczelina. To wystarcza, by podtekst stał się tekstem, by pomiędzy widownią i sceną przeskoczyła iskra porozumienia, porozumienia o wiele głębszego, niżby sądzić można z samej anegdoty dramatu. Jest tylko jeden warunek. Dwóch facetów gawędzących w barze przy koniaku o przysłowiowej pietruszce, to nie może być Konrad i jedna z masek.
Nie inaczej rzecz ma się w "Zdradzie", w tej podróży wstecz, do początków pewnego miłosnego trójkąta. Może tylko jeszcze precyzyjniej, bardziej bezwzględnie pinterowska lupa skupia się na tym, co wewnątrz postaci. Tutaj rzeczywiście wszystko, co zewnętrzne, przestaje być istotne. Pozostają jedynie kalekie słowa i czas dzielący nas od początku całej anegdoty. "Na dnie tej studni czasu - pisze Niziołek - pełnej popiołu, kryje się jedna rozżarzona chwila". Trójka młodych przyjaciół: Emma, Jerry i Robert, odwijają na oczach widzów rolkę pamięci, aby dokopać się właśnie tej chwili. Wszystko bowiem kiedyś musiało się zacząć. To, że Emma jest żoną Roberta, a zarazem kochanką Jerry'ego.
Nie będę ukrywał, że wobec "Zdrady" w Starym czyniłem sobie niejakie nadzieje. Wszystko za sprawą reżysera, Marka Fiedora - wystarczyło mieć żywo w pamięci jego {#re#27868}"Kochanków piekła"{/#}. W tym spektaklu Diabeł Barbary Krasińskiej był postacią godną dramatów Pintera. Był utkany właśnie z podtekstów, z ambiwalencji gestów i spojrzeń, z niejednoznaczności słów. Co najistotniejsze jednak, cały ów świat ukrytych znaczeń dozowany był z niezwykłym wyczuciem i sensem. Powierzchni sięgało tylko to, co konieczne, tylko tam, gdzie niezbędne i tylko wtedy, kiedy był na to najwyższy czas. No cóż, narobiłem sobie nadziei, a tu masz babo placek! Fiedor wyreżyserował "Zdradę" tak, jakby przed chwilą wyszedł z kamieniołomów. Ciężko, bez wyczucia i bez niezbędnej lekkości. W efekcie delikatny przecież świat Pintera okazał się nieznośnie wręcz sztuczny, nieprawdziwy i udany. Tkwił w nim jakiś fałsz, jakaś zasadnicza skaza, która pozostawiała widza zupełnie obojętnym.
Powód takiego stanu rzeczy był właściwie tylko jeden - pospolite ruszenie wszelakiej maści podtekstów. U Fiedora aktorzy, miast grać jak najmniej, grają jak najwięcej, a do tego często gęsto nie wiadomo co. To nie Jerry gawędzi przy koniaku z Robertem, to Wielki Inkwizytor gawędzi ze Stawroginem w jakiejś nie napisanej powieści {#au#199}Dostojewskiego{/#}. Podtekst przerósł tekst. Wykoślawił go w jego własną karykaturę. Dlatego wszystko w tym spektaklu unosi się ponad ziemią, dotyka już niestety cokolwiek abstrakcyjnych sfer. Wyabstrahowana miłość, wyabstrahowana nienawiść, wyabstrahowana zdrada. Wszystko to za sprawą, proszę mi wybaczyć te słowa, pretensjonalnego aktorstwa, aktorstwa, które jedynie udaje konieczną ascetyczność. A przecież, że przypomnę, właśnie przed abstrakcją Pinter "umykał" w swe zamknięte, małe przestrzenie, aby tropić i wyłapywać konkret, a w nim przebłyski prawdy. Jak je znaleźć w postaciach, co do których nie wiemy, czy są z krwi i kości? Któregoż z widzów tak naprawdę obejdzie historia tego kłopotliwego romansu? Obawiam się, że nie będzie ich legion.