Artykuły

Michał Kula: Chciałbym zagrać Quasimoda

- Aktorem można być nawet w Pcimiu Dolnym, pod warunkiem, że wszystko jest jak należy. Ja się nie wstydzę tego, że gram w Częstochowie, a od siedmiu lat mieszkam w Długim Kącie. Dawniej uważano, że tylko dla aktorów z Warszawy są propozycje. Ja gram i w Krakowie, i powygrywałem kilka castingów. Ważne jest to, co się robi, a nie skąd się pochodzi - mówi akor Teatru im. Mickiewicza w Częstochowie.

Michał Kula należy do najbardziej lubianych aktorów częstochowskiego teatru. Ogólnopolska publiczność zna go jako Barszczyka z "Pitbulla". Wkrótce zobaczy go w kontrowersyjnym filmie Antoniego Krauzego "Smoleńsk".

Zuzanna Suliga: Role w "Sprzedawcach gumek" i "Hamlecie" przyniosły panu w tym roku prestiżową Złotą Maskę.

Michał Kula: To dla mnie duży zaszczyt i wyróżnienie. Mówię o tym nie dlatego, żeby się chwalić, ale to już druga Złota Maska w mojej karierze zawodowej. Może byłoby ich więcej, bo wielokrotnie mnie nominowano, jednak gdy przestaliśmy być województwem, nasze akcje w tym konkursie mocno spadły.

Przypomnijmy, że pierwszą Złotą Maskę otrzymał pan za rolę w "Balu manekinów".

- To był chyba 1986 rok. Grałem wtedy główną rolę Ribandela. Nagroda bardzo mnie ucieszyła, ale jeśli chodzi o tamte czasy, to mam raczej smutne wspomnienia. W tygodniu premierowym zmarła moja mama; miałem wtedy 32 lata. Rodzice mieszkali w Katowicach. Zerwałem próby i pojechałem tam. Premiera się odbyła, aleja nadal trwałem w pewnym szoku.

Zawód aktora bywa dosyć niewdzięczny. Musicie grać zawsze i w każdych okolicznościach...

- Uważam, że teatr należy kochać, jednak z takim podejściem się nie zgadzam. Żeby nie móc pojechać na pogrzeb swoich bliskich, bo grana jest sztuka? Czegoś takiego nie uznaję. Choć dawniej trwano w tym przekonaniu. Miałem takiego serdecznego kolegę, świetnego aktora, któremu zmarł ojciec. Nie pojechał na pogrzeb, bo przecież miał spektakl. Ja zostałem wychowany przez moich rodziców w takim a nie innym duchu, że na pewno bym wtedy pojechał, poświęcając wszystko inne. Rodzina jest najważniejsza.

Warszawską uczelnię skończył pan w 1978 r. Minęło już trochę czasu. Czy Michał Kula mógłby być nieaktorem?

- Tak. Mógłbym być lekarzem chirurgiem. Pochodzę z lekarskiej rodziny. Moja mama miała pięciu braci, cała szóstka pracowała w służbie zdrowia. Marzeniem mamy było, żebym został lekarzem. I byłem już coraz bliżej tej medycyny, choć z fizyką i matematyką miałem problemy. Jednak gdy byłem w trzeciej klasie Liceum im. Mikołaja Kopernika, moja ukochana profesor Lewicka od języka niemieckiego utworzyła licealny teatrzyk...

Zaznaczmy, że nie chodzi tu o częstochowskie VII LO. I choć tak w Wikipedii, jak i Filmwebie pojawia się taka informacja - to nie pochodzi pan z Częstochowy.

- Pochodzę z Będzina. I tam właśnie ukończyłem liceum i działałem w tym teatrzyku. Co więcej, grałem Kopernika w przedstawieniu "Rzecz o Koperniku" Mikuty. Potem robiliśmy "Zemstę". To była świetna przygoda. Jeździliśmy na różne festiwale, przeglądy, kilka razy zdobyliśmy pierwsze miejsce. Powiedziałem więc mamie: "Niestety, moja kochana mamuniu, nie idę na medycynę, bo jestem tępy z matematyki i fizyki". Złożyłem papiery do szkoły teatralnej i na AWF do Krakowa. Uprawiałem sport, byłem ratownikiem morskim i z większości egzaminów byłem zwolniony. Miałem tylko do zdania skok w dal lub wzwyż. Do szkoły teatralnej zawiozłem sobie sam papiery, a liceum wysiało je na AWF do Krakowa. I gdy przyjechałem z moim tatą na egzamin, okazało się, że nazwisko jest to samo, ale inne imię. Dziekanat nie odebrał moich papierów z poczty. Gdyby moim jedynym marzeniem byłoby trafić na AWF, to byłbym poszkodowany. A do szkoły teatralnej się nie dostałem - musiałem się ratować od wojska i tak przybyłem do Wrocławia. Tam pracowałem i studiowałem wokalistykę jako wolny słuchacz.

Po roku trafił pan do Warszawy?

- Tak, tam skończyłem studia. Potem dostałem propozycję od pani Cywińskiej i wybyłem do Poznania. Potem były Rzeszów i Opole. I właśnie do Opola przyjechał Bogdan Michalik i wykradł aktorów. W Częstochowie otwierała się nowa placówka, tuż po remoncie. I my ją właśnie otwieraliśmy. Później Bogdan wyjechał do Stanów, ja... do Opola. Do Częstochowy wróciłem, gdy dyrektorem został Henio Talar. I już zostałem. Aktorem można być nawet w Pcimiu Dolnym, pod warunkiem, że wszystko jest jak należy. Ja się nie wstydzę tego, że gram w Częstochowie, a od siedmiu lat mieszkam w Długim Kącie. Dawniej uważano, że tylko dla aktorów z Warszawy są propozycje. Ja gram i w Krakowie, i powygrywałem kilka castingów. Ważne jest to, co się robi, a nie skąd się pochodzi.

Zostańmy przy częstochowskiej scenie. Pamięta pan swój debiut?

- Oczywiście, robiliśmy wówczas "Pchłę Szachrajkę". Graliśmy w czwórkę, Ewa Agopsowicz Pchłę, my pozostałe postacie. Wkrótce zagrałem Wacława w "Zemście". I wreszcie przyszła "Opera za trzy grosze" i rola Mackie Majchra. To było świetne przedstawienie, a potem poszło z górki.

Pytałam już pana kiedyś, którą rolę lubi pan najbardziej. Odpowiedział pan, że wszystkie tak samo. Nic się nie zmieniło?

- To nadal aktualne. Choć zawsze aktorów pyta się o wymarzoną rolę. Wszyscy mają jeden idiotyczny klucz, czyli Hamleta. To jakaś totalna bzdura, trzeba robić wszystko. I tak grając Grabarza w "Hamlecie", miałem mnóstwo satysfakcji. Uwielbiam tę rolę i pracę z André Hübnerem-Ochodlo. Ale tak samo kocham "Sprzedawców gumek". Miewałem jednak role, których nie lubiłem. Nienawidziłem grać amantów. Nie lubiłem tego wspomnianego Wacława z "Zemsty". Wtedy byłem młodziutki, wyglądałem nieco inaczej i na amanta się nadawałem. Chętnie obsadzano mnie na zasadzie "Misiu Kula zagra królewicza". Nie cierpiałem tych historii o ptaszkach, kwiatkach i innych cudach. Dla mnie nie było to po prostu ciekawe. Zawsze interesowały mnie role charakterystyczne, dlatego chciałbym zagrać Ryszarda III i Quasimoda z "Dzwonnika z Notre Dame".

A tęskni pan za którymś ze spektakli, który zszedł już z częstochowskiego afisza?

- Nie wiem, czy chciałbym wyciągnąć z kapelusza jakąś rolę sprzed 20 lat. Choć za Weismanem tęsknię. Może wróciłbym też do "Lekcji" Ionesco, w której grałem Profesora, albo "Czekając na Godota". I jeszcze do wszystkich sztuk w reżyserii Adama Hanuszkiewicza...

Częstochowski teatr zna pan jak mało kto. Krąży nawet plotka, że poznał pan tutejsze duchy.

- Widać w dzieciństwie oglądałem za dużo horrorów. I "Upiora w operze", który zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Choć teatr znam dobrze, sam w nocy tu nie zostanę. Boję się. Opowieść o duchach wzięła się z tego, że kiedyś była taka sytuacja: skończyliśmy próbę do "Wesela", grałem poetę, chciałem zostać i poćwiczyć sobie jeszcze monologi. I ktoś zgasił światło na scenie. Dziś wiem, jak się je włącza, wtedy mnie to jednak nie interesowało. Chodziłem, trzymając się ściany, słyszałem jakieś stuki, puki. Powiedziałem pół monologu i stwierdziłem, że mam to w nosie i uciekam z tego teatru. W takich chwilach od razu pulsuje mi wyobraźnia i przypomina mi się ten "Upiór w operze".

Wiąże się to z przesądami teatralnymi?

- Tak, z tym że gdzieś tam te duchy krążą. Przesądów jest sporo, choćby ten, że na scenie nie powinno być pawich piór. Gdy grałem w operetce we Wrocławiu, opowiadano mi, że gdy na scenie były te pióra, to zgasło światło. A nie było żadnej awarii. Z kolei w Rzeszowie podczas grania pastorałki sytuacja była znacznie poważniejsza. Ktoś odkręcił wszystkie sztankiety. Na scenie były pióra, ale to musiał być jakiś sabotaż. Pół przedstawienia odegraliśmy, patrząc w górę, czy nic na nas nie spada. Trumna na scenie także zwiastuje nieszczęście. U nas się to zdarzyło za czasów Katarzyny Deszcz. Najpierw komuś zmarł ojciec, później koleżanka miała wypadek. Podobnie jak z szubienicą, aktor grający przy niej rolę za tydzień się powiesił.

Jaka jest częstochowska publiczność?

- Uważam, że dziś jest cudowna. Ale różnie to bywało. Ludzi trzeba teatru nauczyć, choć wiadomo, że zainteresowanie zależy od repertuaru. Ten obecny musiał spasować publiczności, bo jest wiele spektakli, na które trudno się dostać. Najlepszym przykładem są komplety na "Mayday". Na "Ostrą jazdę" czy "Sprzedawców gumek" także chętnych nie brakuje. Widać, że częstochowianie nauczyli się chodzić do teatru, pokochali go. Choć oczywiście zdarzają się osoby, które przeszkadzają nam i pozostałej publiczności. Bardzo mi się nie podoba, gdy widzowie przychodzą po rozpoczęciu spektaklu. Zwłaszcza podczas "Sprzedawców gumek", gdy czekam na swoje wejście w foyer, a tu stoi jedna pani i wali pięściami w drzwi. To bardzo rozprasza. Tak samo jak niewyłączone telefony.

Pana role oglądamy też na małym i dużym ekranie. Przypomnijmy, że zadebiutował pan u Wajdy.

- Trudno nazwać to debiutem, zanim było to "Bez znieczulenia", grałem w "Polskich drogach". Potem w "Popielcu" u Łukasza Wylężałka. Później przyszły seriale, a wśród nich "Plebania", którą bardzo polubiłem.

Aż przyszło spotkanie z Patrykiem Vega. Jak trafił pan do "Pitbulla"? Dziś bez Barszczyka trudno wyobrazić sobie ten serial.

- Pojechałem na casting. I jakimś jednym brzydkim słowem go wygrałem. Patryk zawsze walczy o to, żebyśmy byli naturalni. Żeby "Pitbull" sprawiał wrażenie, że jest filmem niemal dokumentalnym. Patryk tak rozbudował postać, że z Barszczyka zrobiła się jedna z głównych ról. Jestem mu za to bardzo wdzięczny, bo bardzo lubię tę rolę. W lipcu rozpoczęliśmy zdjęcia do kolejnego sezonu "Pitbulla", więc Barszczyk powróci na ekrany. Pokażemy, co po latach dzieje się na tej komendzie. Część obsady pozostała, są też nowi bohaterowie. Najpierw pojawi się fabuła kinowa, potem serial.

To nie jedyny głośny film, w którym niebawem pana zobaczymy.

- Dokładnie, gram bowiem w filmie "Smoleńsk", o którym huczy cała Polska. Podzielił on mocno środowisko, przeciwników jest naprawdę dużo. Nie rozumiem tego zamieszania. Film wyreżyserował Antoni Krauze, świetny reżyser. Cudownie mi się z nim pracowało. Pokazujemy losy rodzin, miesiąc czy dwa po katastrofie w Smoleńsku. Nie będzie jednak lecącego tupolewa, a to, co dzieje się z bliskimi ofiar. To wzruszający film, nie identyfikujemy nazwisk. Ja mam ksywkę Siwy, straciłem brata, który był ministrem. Premiera planowana jest na październik. W filmie gra też mój kolega z teatru - Maciek Półtorak.

A jak wyglądają plany na najbliższy teatralny sezon?

- Poznamy je na początku września. Wiem za to, że będzie wznowiona "Miłość i polityka". Mamy ją zagrać na sylwestra, a potem wejdzie do repertuaru. Aktualnie żyję ślubem mojej córki, który odbędzie się na początku września. Tak jak już mówiłem, rodzina jest najważniejsza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji