Artykuły

Metafizyka Dwugłowego Cielęcia

"Metafizyka Dwugłowego Cielęcia" Stanisława Ignacego Witkiewicza, którą ostatnio wprowadził na swą sce­nę Teatr im. J. Słowackiego w Krako­wie, nie należy do sztuk lubianych przez polskich reżyserów teatralnych. Napisa­na w roku 1921, przeszła pierwszą pró­bę sceny siedem lat później w poznań­skim Teatrze Nowym w reżyserii Ed­munda Wiercińskiego. Pierwsza insceni­zacja "Metafizyki..." nie miała najlep­szych recenzji, zresztą nie mogła mieć, "teatr absurdu" Witkiewicza przyszedł o parę dziesiątków lat za wcześnie, nie mógł być wtedy już zrozumiały. Potrze­ba było dopiero doświadczeń ostatniej wojny, jej okrucieństw i koszmarów, i piętn przez nie wyciśniętych w psychice ludzkiej, by Witkacy nas zajął nie tylko jako artysta, ale wizjoner i prorok przyszłości, poeta Apokalipsy. Kiedy po roku 1956 Witka­cym zaczęto się u nas szerzej intereso­wać, odnajdując w nim polskiego Ione­sco czy polskiego Becketta, i kiedy tea­try nasze zaczęły grać jego utwory, uwagę reżyserów przyciągały najczęściej takie teksty jak "Szewcy", "Matka", "Jan Maciej Karol Wścieklica", "W ma­łym dworku", "Mątwa" - "Metafizyka Dwugłowego Cielęcia" pozostała na bocz­nym torze zainteresowań ludzi teatru, przynajmniej u nas. Dlaczego? Zjawisko nietrudne do objaśnienia. Polacy szu­kali i nadal szukają w dramatach Wit­kacego bardziej polityki niż psychologii, bardziej potwierdzenia swych obaw wobec absurdów historii niż czystej za­bawy, gry kolorów, form, teatralnych działań. Polakom trudno się uwolnić - pracowała na to przez ponad półtora wieku twórczość najwybitniejszych pi­sarzy - od pojmowania literatury ja­ko ambony, trybuny, z których się wy­głasza jakieś ważne prawdy nie tylko dla jednostek, ale całych wspólnot, na­rodu. "Metafizyka Dwugłowego Cielę­cia", rzecz nie gorzej napisana od in­nych, uprzywilejowanych na naszych scenach sztuk Witkacego, pozbawiona wydaje się waloru publicystycznego. Zbudowana jest w większym stopniu z "czystej" materii teatralnej. Z racji tej materii została zauważona przez re­żyserów z zachodniej Europy, Ameryki Północnej. Początek lat siedemdziesiątych przynosi jej międzynarodowy sukces. Wystawiona w genewskim Nouveau Theatre de Poche (30. X. 1970) w reżyserii H. Vachoux, staje się wyda­rzeniem artystycznym nie tylko w Szwajcarii ale i na międzynarodowych festiwalach w Madrycie, Liege, Barcelo­nie. Sięga po nią w 1973 r. amerykański zespół Stage Center w Richmond, gra­jąc ją przy dużym aplauzie młodej widowni.

Jerzemu Golińskiemu, który powrócił do tekstu "Metafizyki Dwugłowego Cie­lęcia" niemal w pół wieku po pierw­szej próbie Wiercińskiego, należą się oklaski. Za odwagę przede wszystkim. Nie poszedł wydeptanym przez innych reżyserów duktem. Mniej za realizację. Przez dwie pierwsze odsłony przedsta­wienia, odmierzające dwa akty sztuki, nie bardzo wiadomo po co reżyser gra ten utwór, co ważnego przez niego chce widowni powiedzieć. W ostatniej odsło­nie zaczyna reżyserowi o coś chodzić. Wydaje nam się, że rozumiemy, jaki był zamysł inscenizatora; już prawie wie­my, po co wystawił tę sztukę. Końcowe obrazy "Metafizyki..." są jednak najwątlejsze artystycznie. Odpowiedzialno­ścią za tę wątłość obarczyć trzeba tak­że realizatorów przedstawienia. Ujawni­ły się w całej pełni niedostatki war­sztatu aktorskiego. Przy lepszym rze­miośle z pewnością znieślibyśmy łatwiej nic nie znaczące, puste semantycznie miejsca, łatane elementami pantomimy i rozbudowanego ruchu scenicznego.

Przez dwie pierwsze odsłony Goliński rozgrywa tekst Witkacego w konwencji nadrealistycznego kabaretu i cyrku, atakując wzrok, słuch i wyobraźnię widza rozszalałymi obrazami, często o skoja­rzeniach nieprzyzwoitych, wulgarnych, niesmacznych. Większość układów choreograficznych takie właśnie niesie sko­jarzenia. Ta rozpasana wyobrażeniowo błazenada szybko zaczyna widza nużyć - bo utrzymana jest w jednej tonacji: groteski. A robota aktorów nie jest na tyle interesująca, by sam proces śledze­nia gry sprawiał przyjemność. Więk­szość wykonawców gra role nie z tea­tru Witkacego. Irena Szramowska jako Lady Leokadia Clay "umiera" długo i naturalistycznie. To byłoby na miejscu u Nałkowskiej. Urszula Popiel gra Mirabellę bez odrobiny ironicznego dystan­su. Jest demoniczną demonicznością obrazków komiksowych, ale nie tą z "Metafizyki Dwugłowego Cielęcia". Ma­rian Dzięgiel w roli Karmazyniella ma parę ładnie zagranych momentów, zwła­szcza w akcie III, kiedy spod maski bła­zna wyziera na chwilę twarz chłopca udręczonego nieautentycznością życia, absolutnym załganiem starszych, ich mizeractwem duchowym. Jego starcie z matką i z przybranym czy rzeczywistym ojcem - ojcostwo u Witkacego zawsze bywa kwestionowane - ma akcenty wzruszającej szczerości. Kiedy mówi z wściekłością, oburzeniem, wstrętem i ża­lem zarazem, że mogłoby być inaczej - "Oni śmią mi mówić, abym kimś został? Oni widma. Podłe widma obrzydliwych ludzi" - ma się wrażenie, że jest na­prawdę zdolny do buntu; że przez ten gest ocali swą inność. Ale to jest tylko złudzenie. Karmazyniello nie zostanie nikim. Z winy dziedziczności, wychowa­nia, a także wewnętrznego przyzwole­nia. Mizeractwo jest jego naturalnym stanem. Każde wyjście z niego, to tylko teatr.

Najlepszą w przedstawieniu "Metafi­zyka Dwugłowego Cielęcia" wydała mi się scenografia Wojciecha Krakowskie­go, rozpięta miedzy umownością a rea­lizmem, nie będąca nigdy dosłowną ilu­stracją do akcji, wydarzeń, ale elemen­tem do ilustracji, działająca przede wszystkim walorami malarskimi: świa­tłem, układem barw, kolorów, ich zmiennością, a także linią rysunku przed­miotu, obrazu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji