Sztuka kamuflażu
Po interesującej inscenizacji {#re#27868}"Kochanków piekła"{/#} {#au#1600}Rymkiewicza{/#}, która miała miejsce w ubiegłym roku na scenie "Kanonicza 1" Teatru Ludowego, Marek Fiedor zadebiutował ostatnio w Starym Teatrze zupełnie inną w nastroju, kameralną sztuką Harolda {#au#11}Pintera{/#} "Zdrada".
Klarowność, przejrzystość, by nie powiedzieć sterylność jest pierwszym wrażeniem, jakie odnoszą widzowie spektaklu. Także w dosłownym znaczeniu tych słów, bowiem w nowoczesnej scenografii Małgorzaty Szczęśniak dominują przezroczyste i jasne elementy. Klarowność wynika także z kompozycji sztuki, która rozpoczyna się w momencie, gdy tytułowa zdrada należy już do przeszłości, po czym akcja cofa się ukazując wydarzenia rozgrywające się w latach 1977-68. Już pierwsza scena spotkania byłych kochanków, których oddziela od publiczności okno z żaluzją, określa dystans do opowiadanej historii, którą raczej analizujemy, niż przeżywamy. To wrażenie pogłębiają także kolejne zmiany dekoracji dokonywane w półmroku przez samych aktorów oraz fakt, że pod koniec każdej sceny wykonawcy nieruchomieją jak na fotografii, a odsłonę kończy błysk flesza.
Konwencjonalne dialogi właściwie więcej przemilczają niż mówią, a mimo to, w paradoksalny sposób, przejrzyście sugerują intencje i uczucia bohaterów. Emma, Robert i Jerry, bohaterowie historii miłosnego trójkąta, niezwykle rzadko odrzucają maski zdawkowego dobrego wychowania wypadając z narzuconych sobie póz. Tym bardziej jednak nieliczne "potknięcia" - każdy żywszy gest czy mniej banalna kwestia - niczym błysk flesza odkrywają na moment rozgrywające się w ich wnętrzu dramaty. Postaci tylko z pozoru mówią o niczym, w rzeczywistości zaś porozumiewają się za pomocą haseł, znaków wywoławczych, natrętnie powracających tematów.
Kochankowie (Aldona Grochal i Piotr Skiba) są powściągliwi w miłosnych deklaracjach. Mąż (w tej roli najbardziej przekonujący Marek Kalita) na wiadomość o zdradzie żony i przyjaciela reaguje lakonicznym: "Gdzie to robicie?". Aktorzy mają trudne zadanie: raczej być, niż grać, prowadząc owe pozornie banalne konwersacje w naturalny sposób. Reżyserowi i trójce wykonawców udało się uniknąć przekształcenia tak nakreślonych postaci w marionetki. Bohaterowie i ich emocjonalne komplikacje pozostają prawdziwe. Właśnie tak, a nie w stylu szekspirowskim - zdają się mówić twórcy spektaklu - przeżywamy nasze współczesne dramaty.