Artykuły

O czym marzy dziewczyna?

Młoda aktorka Danuta Stenka? Wynajęty pokój, dojazdy tramwajem... Jej koleżanki 25 lat później otaczają agenci, styliści, komfort. Ale, jak mówi Magdalena Cielecka, kiedyś nikt aktorów nie podglądał, nie nagrywał smartfonem. Dwa pokolenia artystek, dla których słowo "kariera" nie jest na wyrost. Dankę, Magdę, Annę Marię Jopek, Agnieszkę Więdłochę, Olgę Frycz i Margaret łączy jedno: potrafiły odnieść sukces i nie sprzedać duszy.

Reżyseria życia?

Danuta Stenka po rolach u Warlikowskiego, Jarzyny miała ugruntowaną opinię aktorki dramatycznej. Na próbne zdjęcia do "Nigdy w życiu" szła bez przekonania, a to ten film sprawił, że jest tak lubiana i popularna.

Agnieszka Więdłocha na trzecim roku szkoły aktorskiej dostała rolę w "Czasie honoru". Potem kolejne propozycje odrzucała, chcąc skupić się na studiowaniu, aż telefon przestał dzwonić. "Życie na huśtawce, można oszaleć", mówi dzisiaj. Ale zawodu nie zmienia.

Danuta Stenka

To nie jest łatwy chleb... Przekonuję się o tym niemal codziennie. Ludzie myślą, że mój zawód sprowadza się do blasku jupiterów, oklasków, okładek w kolorowych pismach i sławy, a jedyną i największą trudność sprawia mi nauczenie się długiego tekstu. Nikt nie wie, nawet najbliżsi, ile w każdej roli, scenie, która może być mignięciem na ekranie, w kolejnym spektaklu, choćby i dwusetnym, kryje się niepewności, lęku, wstydu. Że się nie nadaję, nie dam rady, nie umiem, że wszystko popsułam. Ile nieprzespanych nocy i wylanych łez. Czasem, kiedy się zastanawiam, czy to w ogóle ma sens, uświadamiam sobie, jak niezwykłe chwile przeżywam w swojej pracy, jakie podróże w głąb siebie mi funduje. Słowem to, ile dostaję, sprawia, że bilans wciąż jest dodatni.

Żałuję, że... nie zdążyłam zadać mojej polonistce z liceum pytania o to, kiedy zobaczyła we mnie aktorkę. Od zawsze chciałam być nauczycielką, jak mama. W liceum wybrałam profil mat.-fiz. Nawet nie braliśmy udziału w akademiach szkolnych, polonistka mogła mnie jedynie usłyszeć na lekcjach polskiego czytającą fragment prozy czy wiersz. Były to czasy przedinternetowe, więc jaka musiała być jej determinacja, skoro któregoś dnia zabrała mnie PKS-cm do Trójmiasta i stukając do drzwi wszystkich teatrów, postanowiła znaleźć studium aktorskie, o którym gdzieś usłyszała. Wymyśliła dla mnie przyszłość. Ja bym na to nie wpadła.

Poczułam, że jestem rozpoznawana... kiedy po raz pierwszy usłyszałam na ulicy: "O, Boża podszewka idzie". Był rok 1997, telewizja pokazywała serial o tym tytule. Ludzie, którzy nie bywali w Teatrze Dramatycznym, w którym grałam, nie oglądali teatrów telewizji, nie znali mojego nazwiska. Kojarzyłam się im wyłącznie z tym serialem. Jednak największą niespodzianką był sukces filmu "Nigdy w życiu". Miał swoją premierę jedenaście lat temu, publiczność kinowa nie chodziła wówczas tak chętnie na polskie filmy. Ten jednak był wyjątkowo popularny. Kobiety robiły na niego babskie wypady po kilka razy, a kiedyś usłyszałam od taksówkarza: "Byłem na pani filmie już siódmy raz". Najzabawniejsze jest to, że mimo sugestii Kasi Grocholi, autorki powieści, nie chciano mnie zaprosić na zdjęcia próbne do roli Judyty. Uznano, że jestem aktorką dramatyczną, więc na pewno się nie sprawdzę. Znalazłam się tam ostatnim rzutem na taśmę i... wybrano mnie. Przez prawie połowę zdjęć męczyłam się z poczuciem, że skoro nikt mnie tam nie chciał, pewnie nie są zadowoleni z tego, co robię. Na planie lekka komedia romantyczna, a po kątach i w domu plącz.

Dziś jestem mądrzejsza... Umiem chronić siebie, nabrałam dystansu. Nawet jeśli zdarzają się tygodnie wypełnione zajęciami, dni wolne są święte. Kiedyś przed premierą czy ważnym wydarzeniem zawodowym wydawało mi się, że jeśli coś pójdzie nie tak, to już koniec, już po mnie. Teraz wiem, że to nieprawda. Potknę się, przewrócę, przez chwilę będzie się o tym mówiło, ale ja się podniosę i pójdę dalej.

Popularność... podchodzę do niej ostrożnie. Jestem umiarkowanie popularna i chcę, aby tak zostało. Żeby ludzie oglądając mnie na ekranie, widzieli postać, którą tworzę, a nie mnie samą. W zeszłym roku zaczepiła mnie w sklepie elegancka kobieta. Polka mieszkająca w Holandii. Chciała wiedzieć, gdzie kupiłam torebkę. Miło nam się rozmawiało, więc umówiłyśmy się na kawę. Po miesiącu zadzwoniła rozemocjonowa na: "To ty jesteś znaną aktorką! Właśnie widziałam cię na dwóch okładkach!". Ucieszyłam się, że ktoś polubił mnie nie dlatego, że wcześniej widział mnie w telewizji.

***

Agnieszka Więdłocha

Drzwi do kariery otworzył przede mną... kultowy dziś serial "Czas honoru". Jednak ja wahałam się, czy wziąć tę propozycję! Byłam na trzecim roku Filmówki i nie łatwo było dostać zgodę uczelni na opuszczanie zajęć. Wtedy najważniejszy byt dla mnie teatr, a projekty telewizyjne wydawały się mniej osiągalne. Śmieję się teraz, że do "Czasu honoru" musiał mnie przekonać mój dziekan, profesor Bronisław Wrocławski. Wytłumaczył, że to szansa.

Jako debiutantka na planie... Nie bałam się pracy przed kamerą, ale obawiałam profesjonalnego planu. Byłam tak podekscytowana, że dzień wcześniej nie mogłam zasnąć, na plan przychodziłam nieprzytomna. Krzysztof Globisz, który po pierwszym dniu pracy powiedział: "No, no, czuję, że stworzysz piękną rolę", dał mi tyle energii i wsparcia, że też zaczęłam w to wierzyć. Błąd, którego żałuję... Na studiach odrzucałam kolejne propozycje. Na czwartym roku zaczęłam grać w Teatrze im. Jaracza w Łodzi i stwierdziłam, że wystarczy. "Za wcześnie, Więdłocha, nie możesz łapać wszystkiego, musisz się uczyć i wybierać mądrze", powtarzałam sobie. Myślałam, że passa będzie trwała. Jestem w dobrej szkole, daję z siebie wszystko, tak bardzo się staram. Zderzenie marzeń z rzeczywistością okazało się bolesne. Przekonałam się, co znaczy, gdy telefon nie dzwoni. Gdy dobrze radzę sobie na castingach, przechodzę kolejne selekcje, a jednak reżyser wybiera inną aktorkę. Nieraz całymi dniami płakałam, bo trzeba dać upust emocjom. A później mówiłam sobie: "Dobra, tak ma być. Wszystko jest po coś". Jednego roku odebrałam prestiżową Złotą Maskę za debiut teatralny, drugiego zastanawiałam się, czy dostanę kolejną rolę. Życie na huśtawce, można oszaleć.

Wciąż nie umiem... Zazwyczaj jestem najmłodsza wśród ekipy, więc dopiero uczę się pewności siebie. Do tej pory wiele scen odpuściłam. Bo wydawało mi się, że ktoś wie lepiej, bo jest bardziej doświadczony. Mówi się, że moje pokolenie jest pewne siebie, odważne, jednak ja cenę emocjonalną płacę sporą. Źle zagrane sceny śnią mi się po nocach. "Tu powinnaś dać z siebie więcej, tam się rozpłakać", dołuję się i rzadko jestem zadowolona. Porównuję się z wybitnymi, starszymi ode mnie aktorkami i mam poczucie, że jest do czego dążyć, że ma to sens. Niedawno pewien reżyser powiedział: "Musisz być pewniejsza na planie, bo za kilka lat będziesz mieć pretensje do siebie, że nie powiedziałaś: stop, zróbmy tę scenę inaczej". Nigdy nie mam pewności, czy to, co robię, jest dobre. Mam nadzieję, że ta wiedza przyjdzie z wiekiem.

***

Olga Frycz

"To nieprawdopodobne", myślę, gdy... przypominam sobie trzynastolatkę, która idzie po czerwonym dywanie na festiwalu w Berlinie. Obok mnie Krystyna Janda, Marek Kondrat, za nami Johnny Depp i Michael Douglas. "Weiser", w którym zagrałam, dostał się do konkursu głównego Berlinale, więc pojechałam z ekipą na festiwal.

Niedawno szukałam w internecie zdjęć z tamtego wydarzenia, ale nie znalazłam żadnego. Piętnaście lat temu sieć i media nie miały takiej siły rażenia. Nie było portali, na których mogłabym się tym sukcesem pochwalić.

Porażka, z którą trudno było mi się pogodzić... W filmie szło mi nieźle. Dzięki "Weiserowi" zobaczył mnie Jurek Bogajewicz i obsadził w "Bożych skrawkach", gdzie zagrałam z Willemem Dafoe. Ale do szkoły aktorskiej się nie dostałam - za pierwszym ani za drugim razem. Przeżyłam to strasznie, przestałam wierzyć w siebie. Dziś z perspektywy mogę powiedzieć, że nie wiem, jak potoczyłyby się moje losy, gdyby mnie przyjęli. Na pewno nie zagrałabym we "Wszystkim, co kocham" Jacka Borcucha, bo studenci do trzeciego roku nie mogli występować na ekranie. A to był film, który przyniósł największy przełom w mojej karierze. Dostawaliśmy nagrody, jeździliśmy po świecie - mogłam to wykorzystać, nawiązywać kontakty, szlifować język. Sukces nie sprawił jednak, że poczułam się pewnie. Jeśli było pięć osób, które mnie chwaliły, od razu znajdowało się dziesięć, które twierdziły, że karierę zawdzięczam ojcu.

Kompromisy... Kiedy dostaję propozycję, bywa, że ciężko ją odrzucić, bo przecież muszę z czegoś żyć. Konkurencja jest ogromna, a tylko od fantazji reżysera zależy, kogo zaangażuje, o kim pomyśli: "ona sprzeda mi film". Staram się jednak wybierać mądrze. Wychodzę z założenia, że skoro zagrałam w dobrych filmach, serial mi nie zaszkodzi.

Granice, których nie przekroczę... Rezygnuję z udziału w popularnych telewizyjnych show, uważam, komu udzielam wywiadu, rzadko bywam na imprezach branżowych. Na premierach nie ustawiam się w kolejce do ścianki. Wykorzystuję moment, w którym na znaną postać rzucają się

fotoreporterzy. Mogę wtedy przemknąć bokiem. Nie martwię się, że nie będą o mnie pisać. Czasem się jednak boję, że już nie zagram żadnej dobrej roli w filmie.

"Świat daje mnóstwo możliwości", pomyślałam, kiedy... dostałam rolę w serialu o Annie German. Swoją kwestię nagrałam kamerą i wysłałam reżyserowi. Niedawno zadzwonił mój agent z informacją, że Amerykanie szukają do filmu dziewczyny ze wschodnioeuropejskim akcentem. Powinna mieć też słowiańską urodę. Wysłał im moje zdjęcia, a ja nagrałam demo. Zobaczymy...

***

Magdalena Cielecka

W moim zawodowym życiu... wszystko układało się samo. Kiedy na czwartym roku studiów Barbara Sass zaproponowała mi udział w filmie "Pokuszenie", myślałam, że się pomyliła. To był początek lat 90., musiała dzwonić do akademika i prosić portiera, by zawołał mnie od telefonu. Ten film sprawił, że moja kariera poszybowała o dziesięć pięter w górę.

Gdybym zaczynała dziś... Nie jestem pewna, czy bym się nie sprzedała. Cieszę się, że startowałam, kiedy nie było tylu zawodowych pokus. Trzeba mieć dojrzałość i wiedzieć, czego się chce, żeby się obronić przed mnóstwem złych seriali, programów, prasą niższych lotów. W latach 90. jedynym serialem, w jakim zagrałam, była "Sława i chwała" Kazimierza Kutza, który oglądało kilka milionów ludzi. Prasa bulwarowa nie istniała. Życie towarzyskie i uczuciowe prowadziliśmy w zaciszu domów, sypialni, teatrów. Zakochiwałam się, rozstawałam i nikt mnie nie śledził, nie nagrywał smartfonem, teraz mam wrażenie, że każdy wie o mnie więcej niż ja sama.

Młodym aktorkom zazdroszczę... możliwości. W polskim kinie powstaje coraz więcej ciekawych ról dla kobiet. Kiedy ja zaczynałam, kino było męskie. Patrzę na młodsze o 15 lat koleżanki i widzę, że są odważne, bezkompromisowe. Znają języki, mogą pracować za granicą. Nam długo towarzyszyło poczucie, że jesteśmy gorsi. Wyrośliśmy w przeświadczeniu, że trzeba być skromnym, nie wychylać się. Na terapiach odbudowywaliśmy to, co zniszczyło dorastanie w komunistycznej Polsce.

Przy decyzjach zawodowych słuchałam... intuicji. Propozycje przyjmowałam z radością i pokorą, nie kalkulowałam, miałam zaufanie do twórców. Pod koniec lat 90. wyprowadziłam się z Krakowa do Warszawy. Choć Kraków kojarzony był z wyższą sztuką, grałam tam w Starym Teatrze, między innymi w "Klątwie" w reżyserii Andrzeja Wajdy. Wybrałam jednak Warszawę. Byłam związana z Grzegorzem Jarzyną, który tworzył tu Teatr Rozmaitości, tu było też więcej możliwości pracy w filmie i telewizji. Zagrałam dobre, mocne role. Pamiętam, jak pod koniec lat 90. ludzie, z których zdaniem się liczyłam, odradzali mi udział w komedii romantycznej "Zakochani" Piotra Wereśniaka. "Zniweczysz wszystko", słyszałam. Miałam wizerunek aktorki od trudnych ról. Ale coś mi mówiło: "Julia Roberts też gra i w dramatach, i w komediach". Udział w "Zakochanych" nie zaszkodził mi w niczym, przyniósł za to ogromną popularność, do dziś dostaję listy od czternastolatek: "to najlepszy pani film!". Nigdy jednak nie brałam ról z desperacji. Odmawiałam, gdy nie podobał mi się scenariusz, gdy nie czułam postaci.

Ceną za odwagę... jest strach, kiedy miesiącami nie przychodzą propozycje. W ciągu ostatnich dwóch lat nie nakręciłam żadnego filmu i bałam się, że to już koniec, zadręczałam się: "jaki błąd popełniłam?". I nagle wszystko się odblokowało. Tej jesieni zagrałam w trzech filmach, wkrótce zaczynam zdjęcia do "Zjednoczonych stanów miłości" Tomasza Wasilewskiego, w Nowym Jorku wystawiliśmy "Psychosis", przyszła rola w "Upadłych aniołach" w Och-Teatrze.

Brakuje mi jeszcze... dobrej roli w filmie. Chciałabym spotkać reżysera, który zaryzykuje i obsadzi mnie "nie po warunkach", na przykład w roli matki czworga dzieci. Wciąż potrzebuję wyzwań.

***

Zanim Anna Maria Jopek nagrała płytę, miała za sobą lata nauki śpiewu, a potem miesiące przebijania się w wytwórniach fonograficznych. A Margaret "wrzuciła" do internetu piosenkę "Thank You Very Much" i z dnia na dzień zyskała milionową publiczność.

Anna Maria podziwia, ale nie zazdrości. Obie wiedzą, że sukces, który przychodzi łatwo, trzeba... potwierdzić.

Margaret

Dla śpiewania poświęciłam... prawie wszystko. Zrezygnowałam z anglistyki na UW, często narażałam się rodzicom. Jako nastolatka wydzierałam się do piosenek O.N.A., czym denerwowałam mamę, bo Agnieszka Chylińska strasznie przeklinała. Z rodzinnego Ińska wyjechałam do liceum muzycznego w Szczecinie. Zamieszkałam na stancji. Mama się martwiła, bo okolica nie była bezpieczna. Dlatego co wieczór dzwoniłam, żeby ją uspokoić: "idę spać". W rzeczywistości ruszałam do klubów muzycznych albo na koncerty. Grałam z muzykami, których tam poznawałam, założyliśmy zespół. Przychodziłam do domu o trzeciej w nocy, a o siódmej musiałam wstawać do szkoły. Szybko kończyły mi się pieniądze od rodziców. Gdy nie miałam nic w lodówce, szłam do klubu karaoke, bo do wygrania było sto złotych. Z czasem właściciel na mój widok mówił: "Dobra, masz kasę i wracaj się uczyć". Dopiero w klasie maturalnej na kilka miesięcy złapałam finansowy oddech. Zaczęłam występować w musicalu, założyłam zespół Margaret J. Project. Gdy zdałam na anglistykę - bo mama nalegała: "Musisz mieć normalny zawód" - zamieszkałam z przyjaciółką w wynajętym mieszkaniu w Warszawie. Przez pół roku zalegałyśmy z czynszem. Kelnerowałam, dorabiałam w sklepie z ciuchami, czasem zaprzyjaźniony barman dawał mi na kredyt kanapkę. Ale nigdy nie pomyślałam: "wracam, czas się poddać". Zdeterminowana jeździłam na festiwale, aż na nich zauważył mnie kompozytor muzyki filmowej i zaproponował, żebym zaczęła nagrywać wokale do reklamówek.

Nie byłoby Margaret, gdyby nie... siła internetu i właściwi ludzie. Po maturze założyłam blog o modzie. Nie chodziło mi o ciuchy. Obok kolorowych stylizacji umieszczałam piosenki. Pamiętam sukces coveru "Ready For Love" Indii Arie. Nagrałam go, siedząc w pokoju przed kamerką iniernetową, i wrzuciłam do sieci. Po kilku dniach odsłuchało go trzy tysiące ludzi! Wśród nich był mój menedżer Sławek. "Spodobałaś się producentom w Szwecji, mają dla ciebie piosenkę", zadzwonił. Wszystko działo się szybko. Pod okiem fachowców nagrałam utwór "Thank You Very Much". Znów umieściliśmy go w sieci i każdy wrócił do swojego życia. Niedługo potem wytwórnia ze Szwecji zaproponowała mi wydanie płyty.

Czasem boję się, że... się pogubię. Byłam gotowa na śpiewanie, nie na sukces, który przyszedł nagle. Łatwo uwierzyć w komplementy, zaufać ludziom, którzy niekoniecznie dobrze ci życzą. Tata mi powtarza: "Uważaj, nie zachłyśnij się". Wiem, że ma rację. Dlatego do sławy i pieniędzy podchodzę ostrożnie. Bo co z tego, że teraz nie muszę się o nic martwić, jeśli pracuję tyle, że od roku nie miałam dłuższych wakacji. Muszę ufać sobie. Gdy nie wiem, jaką decyzję podjąć, pytam siebie prawdziwą: "Co o tym myślisz? Nie wstydzisz się za Margaret?". Na szczęście wciąż się lubimy.

Młodym artystom zazdroszczę, że... Nie zazdroszczę, raczej kibicuję. Mogą zaistnieć bez łaski wydawców, telewizji, radia i speców od wizerunku. Dziś wystarczy profil na Faccbooku, na YouTubie i można pokazać światu swój talent. Ile ja musiałam się nastarać, żeby nagrać pierwszą płytę. Teraz mam system ProTools w laptopie i to wystarcza. Dzisiejsze produkcje wideo kręcone są kamerkami HD, dawniej do teledysku zaangażowane byty dziesiątki ludzi. No i jeśli masz pomysł, wykreujesz dzieło bardzo prostymi środkami. To są czasy szansy.

Mój talent odkryły... przedszkolanki! Choć trudno było mówić o talencie. Raczej o słuchu, potencjale. Jako czterolatka śpiewałam tak czysto, że zawyrokowano o szkole muzycznej. Kilka lat później dostałam się do klasy fortepianu. Równolegle, prywatnie, studiowałam w klasie wokalnej. To tata zaprowadził mnie do najlepszej specjalistki, jaką znał - profesor Darii Iwińskiej. Nauczyła mnie wszystkiego.

Pierwsze sukcesy... Na studiach pracowałam dla Radia Zet, którego szefem był wtedy Andrzej Woyciechowski. Zebrała się tam genialna ekipa nagraniowa (Paweł Betley komponował i realizował), było dużo zabawy i nauki! Nagrywałam jingle, sygnały, cuda-wianki. Na koniec miesiąca odbierałam wypłatę czterokrotnie przewyższającą pensje rodziców.

Gdy wspominam początki kariery... Wiem, że popełniłam kilka błędów. Na wiele kompozycji, zdjęć, stylizacji nic powinnam była się zgodzić, ale ulegałam, bo stali za nimi znajomi. Czasem drastycznie różnił nas gust, jednak pozwalałam realizować ich wizje. Bałam się, że ich urażę, a byłam im wdzięczna za troskę, pomoc, wiarę. Odmawiać nauczyłam się z czasem.

***

Anna Maria Jopek

Nie byłabym taką wokalistką, jaką jestem, gdyby nie... mój mąż Marcin Kydryński. Dzięki niemu zadebiutowałam na Jazz Jamboree. Jego wiara w nasz tandem dawała siłę - mogliśmy namówić do współpracy każdego. Improwizowałam z Bobbym McFerrinem. Nagrywałam w najlepszych studiach: Big Room Petera Gabriela czy Abbey Road w Londynie. Nagrałam duet z Jeremim Przyborą i zaśpiewałam z Markiem Grechutą. Szef wytwórni Universal, Andrzej Puczyński, sprawił, że od 2000 roku moje płyty wychodzą na świecie. Ta z Patem Methenym otworzyła mi drzwi do sal koncertowych - Blue Note w Tokio czy Queen Elizabeth Hall w Londynie. Gdybym jednak miała wskazać tych, którzy naprawdę zdeterminowali mój los jako świadomej wokalistki, wskazałabym na dzieci. Wszystkie płyty nagrywałam z marszu i w pędzie. Wstawałam o szóstej, żeby napisać frazę, na nagrania umawiałam się o ósmej trzydzieści, kiedy odprowadziłam synów do szkoły. Umiałam skupić się na muzyce tylko wtedy, gdy wiedziałam, że mnie nie potrzebują.

Udało mi się dlatego, że... miałam i mam obok wspaniałych przyjaciół, muzyków, agentów, nade wszystko - publiczność. Czemu przy mnie jest? Może dlatego, że umiem ich docenić? Może dlatego, że mamy podobny gust, wiarę w sens rzeczy? Raczej nie dla innych przymiotów. Uśmiałam się z wymownego żarciku na spotkaniu klasowym. Jedna z koleżanek stwierdziła, że zeszczuplałam. Druga na to: "Anka musi być chuda, żeby ludzie chcieli ją oglądać na scenie".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji