Artykuły

Śmierć i róże

Nie miał szczęścia do sceny Sean O'Casey. Premierę "Czerwonych róż dla mnie" w Dra­matycznym przyj­mowaliśmy podejrzliwie i z nieufnością. To w ogóle dziw­na historia. Jest 0'Casey uwa­żany powszechnie za jednego z najwybitniejszych drama­turgów angielskich. Niezależ­nie od awangardy i różnych "młodych wściekłych" zajmu­je w teatrze światowym trwałą, oryginalną pozycję. Jest legendą i prawie pomnikiem, przed którym z szacunkiem chyli się czoła. A jednocześnie, mimo całego splendoru, jest i rzadko i dość niechętnie gra­ny. Wielki samotnik, zaszyty w swej willi daleko za Londy­nem, jest równocześnie sa­motnikiem na scenach. Spoty­ka go jakaś złośliwość losu. Nie bez wpływu na te pozycję na Zachodzie są oczywiście poglą­dy 0'Caseya. Zdeklarowany człowiek lewicy o wyraźnych sympa­tiach do socjalizmu, którym nie­raz dawał wyraz jest nie bardzo lubiany. W naszych zaś krajach wpływała na tę pozycję pewna dziwność dramaturgii 0'Caseya. Musiała szokować reżyserów. Nie­jednokrotnie się zresztą na niej potykali. W jednym domu, w blis­kim sąsiedztwie, współistnieje tu naturalizm scen nędzy robotniczej ze słownictwem utkanym z "rosy poranku". Realizm nieoczekiwanie przechodzi w fantazję, proza nieoczekiwanie staje się poezją, rea­listyczny dialog ustępuje miejsca piosence, elegii, hymnowi. Naiwny wydać może się czułostkowy so­cjalizm 0'Caseya. Naiwni - "święci", "czyści" rewolucjoniści, których dziewczęta zatrzymują słowami "Zostań tu. Czas tu prze­chodzi cicho, jakby stąpał w lekkich sandałach". Co z tym wszystkim zrobić? A takie są i owe "Czerwone róże dla mnie"...

Nie pytajcie mnie "o czym to". To bardzo kłopotliwe pytanie. Powiedzieć, że o strajku irlandzkich kolejarzy to prawie nic nie powiedzieć. Powiedzieć, że o młodym działaczu robotniczym, o jego udziale w walce strajkowej, o bohaterstwie bez kompromisu, o śmierci od kuli policjanta podczas demonstracji, o pogrzebie - to powiedzieć tylko pozornie prawie wszystko. Nawet gdyby dodało się jeszcze słowo o miłości bohatera. Pozornie wszystko, a w rzeczywistości bardzo niewiele. Naj­lepiej powiedzieć ogólnie; mi­łość, walka, bohaterstwo, śmierć. Jest to mimo wszystko pełniejsze. Są to pojęcia charakterystyczne dla uniwer­salnego moralitetu, elegii poe­tyckiej, widowiska poetyckie­go. Odpowiadają też charakterowi przedstawienia.

Trudno było chyba wybrać lep­szą drogę reżyserską niż ta, którą przyjął Aleksander Bardini. Pod­niósł prozę do rangi poezji. Wszy­stkie, różnorodne elementy sztuki połączył wspólnym, poetyckim mianownikiem. Świetnie pomagał mu w tym autor. Zdawał sobie jakby intuicyjnie sprawę,jak śmiesznie, na zasadzie kożucha i kwiatka, może w zderzeniu z po­ezją zaskrzeczeć tu realistyczna codzienność. Matka i syn mówiąc np. o swym nędznym życiu recy­tują zarazem wiersze. Tak się ta sztuka zaczyna. Od razu bardzo ryzykownie.Nakłada więc autor matce i synowi kostiumy ze sztuki szekspirowskiej. Bierze w ten sposób tę scenę w pewien cudzy­słów. Przestaje ona szokować. Otrzymuje ponad realistyczny, teatralny charakter. Tym też tropem poszedł reżyser. Bohater,jego patos, jego tyrady otrzymały pewien balladowy ton. Realizm bardzo na serio został stłumiony przez potraktowanie go z pewnym dystansem. Świetnie wsparła reżysera scenografia Ewy Staro­wieyskiej. Jest urzekającej pięk­ności. Mury wielkiej fabryki, za­rysy domów są jakby senne, za­mglone, są jakby puste, wymarłe. Mają w sobie jakąś tajemniczą baśniowość. A wręcz urzekająca malarsko jest scena wczesnego po­ranku pod mostem. Nieruchome postacie robotników, unosząca się, wisząca w powietrzu mgła, czer­wone mury, odblask wstającego słońca w pozamykanych oknach... A jakże malarsko ukształtowana jest końcowa scena pogrzebu. Zwarty, milczący tłum, czarnym kirem okryta trumna na której dziewczyna położy czerwone ró­że, a w tylnym planie białe cmen­tarne pomniki... Nadają scenie akcent powagi, refleksji, zadumy. Następuje jakby w ten sposób stężenie smutnego. tragicznego nastroju. Scena otrzymuje wy­miar poetycki i bardzo teatral­nym. Realizm zostaje złamany. W tak poetycko ukształto­wanym widowisku mieszczą się dobrze wszystkie najbar­dziej szokujące składniki. Mie­ści się szalona, jak w balla­dzie, miłość. Mieści się pewien patos bohatera, który wybie­rając między miłością i walką wybiera walkę w imię sprawy, i odrzucając tzw. spokój. Zarówno Ewa Wawrzoń, jak i Józef Duriasz zarysowują swe postacie niemal jedną, prostą kreską. Również jak w balla­dzie. Bez psychologicznego cieniowania i drążenia. Nie na to tu miejsce. To nie jest sztu­ka psychologiczna. Mieści się tu również dziwny, grotesko­wy kapitalista Brennan. Wy­gląda jak żebrak, jak jakiś stary wędrowny grajek czy kuglarz. Znakomita to rola Ja­na Swiderskiego. Zarysowana z rozmachem, soczyście. Wnosi ona do spektaklu element ru­basznego, jak z farsy luaowej, humoru. Mieści się wreszcie w tej konwencji owa fanta­styczna przemiana miasta nę­dzy w miasto szczęścia. Wiel­ki sen biedaków spod mostu i wielkie ich marzenie. Wyśniło się w nocy. a rozstrzelane zo­stało w biały dzień policyjny­mi kulami. Wspaniała to za­razem, bardzo optymistyczna wizja nowego życia, ku której cała niemal twórczość osiem­dziesięcioletniego Irlandczy­ka każe podążać wszystkim sponiewieranym myślom ludz­kim i wszystkim walkom spo­niewieranych ludzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji