Artykuły

Holender tułacz w Łodzi. Piękne pożegnanie dyrektora znakomitej sceny

W Teatrze Wielkim w Łodzi dał swą pożegnalną premierę "Holendra tułacza" Richarda Wagnera były dyrektor tej sceny Antoni Wicherek.

To bardzo ciekawa i oryginalna postać artystyczna. Bezsprzecznie znakomity muzyk i świetny kapelmistrz, umiejący pracować z zespołami jak mało kto w Polsce.

Jego założenia artystyczne i praktyka działania są tak wolne od pozy i popisów, jak to tylko możliwe. Do sukcesów - twierdzi - dochodzi się tylko przez poważny stosunek do muzyki i przez ciężką pracę. Natchnienia i iluminacje to wspaniałe rzeczy, tylko że nie dla zespołu: tutaj decyduje wiedza, przygotowanie, pewność siebie i precyzja. A tego szuka się w partyturze, a nie w obłokach. Dyrygent w operze odpowiada za wszystko, bo to on od strony muzycznej kieruje spektaklem i u niego śpiewacy i zespół szukać będą ratunku, gdy coś się nagle rozsypie. I tak dalej, i dalej...

Są kraje, gdzie tego rodzaju poglądy na sztukę (nie tylko operową) są niezwykle cenione, ale chyba nie u nas: Polacy kochają szaleńców bożych i krzykaczy, a nie spokojnych, pracowitych, rzetelnych muzyków, dla których słowo odpowiedzialność jest wyznacznikiem również i artystycznego ideału...

Tak się więc często składało, że różne administracje niezbyt umiały dogadywać się w Wicherkiem, co powodowało, że uprzejmie się uśmiechał, składał partytury i grzecznie mówił: przepraszam, ale w atmosferze histerii i bez dostatecznych funduszy to ja teatru prowadzić nie umiem... po czym najspokojniej odchodził. Po pewnym czasie zwykle bardzo tego żałowano, było jednak za późno. A tymczasem Wicherek najspokojniej realizował swe zagraniczne kontrakty, bo miał - i ma - zaproszeń więcej, niż może przyjąć.

Tym też założeniom był od strony muzycznej podporządkowany łódzki "Holender". Jest to przede wszystkim w pełni fachowe, profesjonalne przedstawienie, niewielki chór śpiewa znakomicie (kier. Marek Jaszczak), orkiestra gra nie na "teatralnym", ale wręcz symfonicznym poziomie, całość akcji uzyskuje pięknie jednolity, spójny charakter. To już jest bardzo wiele. A ponieważ do zespołu zaproszono świetnych śpiewaków, w rezultacie mamy kolejne pozawarszawskie przedstawienie na europejskim poziomie.

W partii Senty wystąpiła Hanna Lisowska i jest to kolejny powód, by zainteresować się tym przedstawieniem. Lisowska jest chyba jedynym w Polsce autentycznym dramatycznym sopranem światowej klasy, a dziś znajduje się niewątpliwie w szczytowej formie. Ma głos o wyjątkowo pięknej, szlachetnej, srebrzystej barwie i umie się nim posługiwać z dojrzałym, w pełni świadomym mistrzostwem. Jej Senta jest oczywiście uosobieniem patetycznej godności, a wierność wobec Holendra wynika tylko i wyłącznie z czystości przekonań (różni reżyserzy potrafią tu sobie pofiglować, pamiętając, iż pierwsza wykonawczyni tej roli, Wilhelmina Schröder-Devrient, była podobno autorką klasycznego dzieła pt. "Pamiętnik Krystyny" zachwycającego od wielu lat licealistów).

Na łódzkiej scenie żadnych figli: Lisowska jest heroiną par excellence, nawet gdy wchodzi na stół (!); realizuje konsekwentnie swój ideał za pomocą znakomitych środków wokalnych, a słuchanie jej śpiewu daje słuchaczom doprawdy wielką satysfakcję.

Włodzimierz Zalewski jako Holender to zapewne rezultat pięknych ambicji śpiewaka i braku na polskiej scenie autentycznych Heldenbariton: partia leży mu chyba w całości nieco za wysoko, ale jest to na tyle doświadczony i sprawny śpiewak, by spokojnie uporać się z wszelkimi trudnościami. Scenicznie tworzy piękną postać nieco modernistycznego demona o lirycznych skłonnościach i może w całości uznać swą rolę za piękny sukces.

Z przyjemnością słuchaliśmy też Bogdana Kurowskiego jako Dalanda. Artysta ma bardzo piękny, bogaty basowy głos i umie nim efektownie operować. Nieco chyba jednak dokuczył mu reżyser, domagając się, by grał postać z innej sztuki. Daland jest w końcu szanowanym i zamożnym żeglarzem, mistrzem w swym rzemiośle, a załoga - nawet w obliczu burzy - darzy go pełnym zaufaniem. Na scenie widzimy jednak zabawnego, ruchliwego muzyka rodem ze sztuki Ostrowskiego, który natychmiast gotów jest przehandlować córkę za worek złota. Otóż u Wagnera wcale to tak prosto nie wygląda: trzeba dobrze przeczytać tekst, a jeszcze lepiej posłuchać muzyki - Dalandowi towarzyszą w partyturze godne, choć energiczne tematy. Być może jest to chciwiec, ale odważny żeglarz i z klasą.

Tenor Ireneusz Jakubowski, obsadzony w roli Eryka, nie ma odpowiedniego do tej partii głosu, musiał więc bardzo ciężko pracować. Na szczęście urlop przed nami. Drugi tenor, Grzegorz Staśkiewicz, miał więcej szczęścia. Alicja Pawlak w roli Mary również zrealizowała to, co do niej należało. Można więc śmiało powiedzieć, że przedstawienie pod względem wokalnym utrzymane jest na bardzo dobrym poziomie.

Reżyser i współscenograf Waldemar Zawodziński (razem z paniami Barbarą Wesołowską i Janiną Niesobską) nie zdecydował się na jakieś skrajne rozwiązania. Apogeum następuje właściwie już w drugim akcie; w trzecim - wbrew kompozytorowi - nie ma ani kulminacji, ani też wyraźnej apoteozy. Senta zapada się pod ziemię niczym Mefistofel, a Holender znika w perspektywie kulis. Kto nie przeczyta streszczenia w programie, nie zrozumie, o co chodzi.

W całości mamy jednak do czynienia z bardzo atrakcyjnym przedstawieniem. To godne i piękne pożegnanie świetnego dyrektora renomowanej sceny. Następcom nie należy zazdrościć, bo nie czeka ich łatwy los. Zresztą - świetnie o tym wiedzą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji