Artykuły

Zbigniew Libera: Ludzkość się opamięta? Jestem sceptykiem

Na festiwalu Nowe Horyzonty czołowy polski artysta wizualny pokazuje fabularny debiut "Walser". - Końcowy rezultat naszego racjonalnego myślenia jest taki, że las to deski, a człowiek jest wart ok. 80 dol., bo tyle kosztują minerały, z których jest zbudowany - mówi Zbigniew Libera. W Gazecie Wyborczej rozmowa Romana Pawłowskiego.

Roman Pawłowski: Akcja filmu "Walser" z Krzysztofem Stroińskim w roli głównej rozgrywa się w przyszłości. Kiedy dokładnie?

Zbigniew Libera: Pod koniec XXI w., po jakiejś katastrofie, która doprowadziła do zniszczenia cywilizacji i regresu społeczeństwa. Bohaterem jest urzędnik kolejowy, który na skutek wypadku trafia do ludzi żyjących w izolacji w lesie. Na początku myśli, że są dzicy, ale stopniowo zauważa, że przewyższają go pewnymi umiejętnościami. Próbuje się z nimi porozumieć, jednak bez skutku. Chce ich ratować, ale zamiast pomocy przynosi chaos i zniszczenie.

Skąd ci dzicy ludzie się wzięli?

- Ich przodkowie postanowili odsunąć się od cywilizacji i zamieszkać w naturalnym środowisku. Oni są kolejnym pokoleniem. Nie jedzą mięsa. Świetnie odnajdują się w kontakcie z naturą, komunikują się ze zwierzętami, a nawet roślinami.

W filmie mówią zupełnie nowym językiem, który wymyślił tłumacz i poliglota Robert Stiller. Czym ten język różni się od dzisiejszego?

- Jest bardzo uproszczony. Nie ma w nim czasu przeszłego, a ludzie nie mają imion. W związku z tym nie tworzą historii. Nie potrzebują przeszłości, bo są skoncentrowani na życiu teraźniejszym.

Ale to oznacza zakwestionowanie podstawowych wartości, na jakich zbudowana jest tożsamość człowieka: narodowości, dziedzictwa, ojczyzny.

- Za to wiele rzeczy to ułatwia. Nie trzeba dźwigać ciężaru historii, można skoncentrować się na tu i teraz. To oczywiście utopia.

Czy ten regres cywilizacji, który przedstawia pan w filmie, to apokalipsa, czy przeciwnie - szansa na nowe otwarcie dla ludzkości?

- Czy regres jest negatywny? To opowieść o kolejnej straconej szansie na alternatywę dla naszej cywilizacji. Każde spotkanie jej przedstawicieli z innymi żyjącymi na Ziemi kończyło się w ten sam sposób, to znaczy wyrzynaliśmy ich w pień. W filmie jest podobnie: "nasz" człowiek wszystko rozwala. Chce dobrze, ale to jego "dobrze" nie jest dobre dla nich.

Temat przyszłości przewija się przez pańską twórczość. W cyklu fotografii "Nowe historie" pokazywał pan sceny, które rozegrają za kilkadziesiąt lat. Wcześniej modyfikował pan znane fotografie z historii w cyklu "Pozytywy".

- Zawsze twierdziłem, że artysta to nie jest zawód. Sztuka znajduje się bliżej zabawy czy miłości, które są przeciwieństwem pracy, i gdy artysta zaczyna pracować, to zawsze kończy się to fatalnie. W związku z tym trzeba umieć podejmować ryzyko zmiany. Mógłbym kontynuować "Pozytywy" w nieskończoność, ale to nie miało już dla mnie sensu. Zacząłem zastanawiać się, po co robić fotografie, skoro dzisiaj każdego dnia powstaje więcej zdjęć, niż człowiek może obejrzeć przez całe życie. Jak artysta ma na to odpowiedzieć? Np. może pokazać sceny z przyszłości.

Jedna z prac, "Lekcja historii": na tle zrujnowanego blokowiska widać trójkę jeźdźców na koniach.

- To ewidentnie turyści, oglądają sobie coś, co kiedyś było miastem. Może to Warszawa, Szczecin, a może to się dzieje w byłej NRD. Na pewno w środkowej Europie, poznajemy to po architekturze. Jeźdźcy mają nietypowe twarze, nieco azjatyckie, są ubrani inaczej niż współcześni ludzie. Na ścianach bloków widać resztki reklam, można dzięki nim zidentyfikować, z jakiego okresu pochodzi osiedle.

Bloki są z końca XX w., ulica zarosła krzakami i mchem. Kim są ci turyści?

- Tego nie wiemy. Przyjechali sobie odbyć lekcję historii.

Inne zdjęcie: ortodoksyjni rabini, prawosławny pop, rastaman i arabskie kobiety, które właśnie zdjęły swoje chusty i piją wino. W tle na niebie widać fajerwerki. Co oni świętują?

- Zgodnie z tytułem pierwszy dzień wolności, to znaczy wyzwolenie się ze swoich głębokich przekonań.

Z wiary w jedynego Boga? Czyli znowu regres.

- Poniekąd.

A zdjęcie powstałe na zamówienie Nowego Teatru w Warszawie, z plakatu do spektaklu "Opowieści afrykańskie" Warlikowskiego?

- Krzysztof Warlikowski chciał, aby plakat nie ilustrował spektaklu, tylko go dopowiadał. Uczestniczyłem w próbach, dość dobrze poznałem to przedstawienie. Jak to zwykle u Warlikowskiego, jest to miks fragmentów różnych sztuk, m.in. Szekspira, w których ludzie biali są kompletnie zdziczałą rasą podłych sukinsynów. Mój pomysł wziął się stąd, że gdzieś nad tym spektaklem wisi cień jednego pana z charakterystycznym wąsem, ale ta postać nigdy z imienia i nazwiska się nie pojawia. Nie chciałem tego pana z wąsem pokazywać dosłownie, ale przypomniałem sobie o Leni Riefenstahl, która była naczelną propagandzistką nazizmu, a z drugiej strony genialną artystką. Bunuel chciał kiedyś przemontować jej film o olimpiadzie z 1936 r., w końcu się poddał. Uznał, że sceny są tak mocne, że nie da rady. Riefenstahl po wojnie, w latach 40. i 50., jeździła do Afryki i zrobiła tam dużo zdjęć. Jeden z jej albumów nazywa się "Nuba". W Sudanie znalazła plemię przepięknych posągowych mężczyzn. Po prostu übermensche, ale czarni, co więcej, nadzy zupełnie, z wielkimi przyrodzeniami. Fotografowała się z nimi. Moja praca odnosi się do tych zdjęć.

Kolejna fotografia - "Wyjście ludzi z miast" - nawiązuje do starej formy panoramy malarskiej.

- Zanim pojawiło się kino, w Europie popularne były panoramy. Na przełomie XIX i XX w. każde miasto chciało mieć taką. Moje zdjęcie to połowa panoramy, ma wymiar 10 na 3,5 m. Wszystkie odległości i wymiary, które tam widzimy, są realne.

XIX-wieczne panoramy przedstawiały przeważnie bitwy...

- Tu widzimy uchodźców opuszczających miasto zarośniętą autostradą. Wokół porzucone samochody, jakiś dobytek, helikopter, który tam wylądował. Nie ma prądu, wody, pracy; nie ma po co już mieszkać w mieście. Uchodźcy wiozą dobytek w wózkach z supermarketów.

Niczym exodus cywilnej ludności podczas wojny.

- Widzieliśmy wiele takich obrazów. I od razu uprzedzę pańskie pytanie: ja wcale nie wiem, czy to jest pesymistyczne. Być może przeciwnie. Przyzwyczailiśmy się do tego, że miasto pełni pozytywną funkcję w naszych dziejach. Zapewne kiedyś tak było, ale zobaczmy, jak to wygląda w tej chwili. Ziemia z samolotu przypomina jabłko pokryte pleśnią. Za chwilę pokryjemy ją całą autostradami i betonem.

Być może przyszedł moment, w którym życie w miastach przestało być czymś pozytywnym. Robert Graves, autor książki "Ja, Klaudiusz", sugeruje, że 4 tys. lat temu, w okresie kultury minojskiej, nastąpiła wielka zmiana. Ludy przybyłe z południowego wschodu przyniosły ze sobą patriarchat, który wyparł z Europy matriarchat. Graves upatruje w tym początku racjonalnego myślenia, w którym dziś żyjemy. A koniec tego myślenia jest taki, że trawa to dla nas tylko pożywienie dla krów, krowy to maszyny do produkcji mleka i metanu, las to są deski, ewentualnie świeże powietrze, a człowiek jest wart ok. 80 dol., bo tyle kosztują minerały, z których jest zbudowany.

Pan fotografuje powrót do przeszłości?

- Do przeszłości nie da się wrócić, więc moja wizja jest co najwyżej nostalgicznym wspomnieniem. Niektórzy wierzą, że ludzkość się opamięta, ja jestem raczej sceptykiem.

Uderzające jest, że pańska wizja przyszłości jest przeciwieństwem myślenia, które dominuje w futurystyce, opartego na bezwarunkowej wierze w postęp. U pana społeczeństwo zmienia się na powrót w plemiona.

- To jest wizja optymistyczna. Technologia i myślenie racjonalne w końcu nas zabiją, co do tego wątpliwości nie mają również ci, którzy pokazują naszą przyszłość w filmach science fiction, gdzie bohaterami są półroboty.

Michel Foucault już w latach 60. stwierdził, że jesteśmy post-ludźmi, hodowani, tak jak się hoduje bydło. Wytresowani i wyhodowani. Nie wiem, w jaki sposób moglibyśmy to odwrócić. Einstein, jak wiemy, mawiał, że następna wojna będzie na maczugi.

Ukraiński artysta Mykola Ridny nakręcił film z kijowskiego Majdanu, w którym pod obrazy barykad i słupów hańby podłożył cytaty z książek o średniowieczu. Pasowały idealnie.

- To mnie w ogóle nie dziwi. Wychowałem się w latach 70., utrzymywany w absolutnym przekonaniu, że w przyszłości będzie na pewno lepiej. Jednak gdy usłyszałem, jak prezydent G.W. Bush mówi, że wie, czym jest dobro, a czym zło, wiedziałem, że tkwimy w średniowieczu.

Żyjemy dzisiaj w wielu epokach jednocześnie. Są ludzie, którzy żyją w XVIII w., narodowcy żyją w XIX w., panowie z prawicowych partii myślą, że żyją w latach 30. Znam młodych ludzi, którzy całe noce spędzają jako własne awatary, grając w gry sieciowe. Mamy więc w jednym czasie wielość i równoległość różnych teraźniejszości.

Ludzie z tych różnych porządków przestają się nawzajem rozumieć. Jak sobie dać z tym radę?

- Chyba już się nie da. Bo jeżeli miłość jest już tylko uderzeniem adrenaliny i testosteronu, to gdzie jest w tym miejsce dla człowieka?

Kultura może przywrócić równowagę?

- Jestem cholernie pesymistyczny, jeśli chodzi o kulturę, a już na pewno jeśli chodzi o sztukę. Jest taka powieść Williama S. Borroughsa "The Western Lands", akcja rozgrywa się w tytułowej krainie, która według staroegipskich wierzeń była pasem oddzielającym życie od śmierci. W jednej ze scen żeglarze, przepływając koło jednej z greckich wysp, słyszą lament, że Pan zmarł. Pan, czyli bóg sztuki, pół człowiek, pół kozioł. Dzisiaj ten figlarz i erotoman, czasami okrutny, czasami miły, nie żyje. Mówię to jako artysta, któremu przyszło działać w nowej rzeczywistości bez sztuki.

To, co pokazuje np. Tate Modern, to nie jest nowa sztuka?

- Czemuż to ta najnowsza sztuka jest taka wtórna, czemu powtarza tylko dawne pomysły? To jest najmodniejszy trend w tej chwili - wziąć coś z lat 60. lub 70. i powtórzyć. To był niezwykle bogaty okres, wyprodukowano wtedy tak dużo nowych idei, że nie byliśmy ich w stanie wówczas skonsumować. I robimy to dziś. Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio widziałem coś, co mną wstrząsnęło albo byłoby nowe.

Nikt jeszcze nigdy nie podał definicji sztuki, więc zaczęliśmy zastanawiać się, czym ona jest, zaczęliśmy budować rusztowanie wokół tego, co nie ma kształtu. I to rusztowanie z biegiem czasu zaczęło się robić coraz większe i teraz przerasta to, wokół czego zostało nabudowane. Wewnątrz tego rusztowania, czyli instytucji, mówi się już tylko o samym rusztowaniu.

Może rozwiązanie to powrót do idei Josepha Beuysa, że każdy jest artystą?

- To było dobre w latach 60., w ówczesnym klimacie politycznym i społecznym. Też bym chciał, żeby ludzie, zamiast pracować, tworzyli, byłoby to znacznie lepsze, i dla tych ludzi, i dla społeczeństwa. Przecież praca nie służy już do wytwarzania czegokolwiek, tylko do kontroli społecznej. Kiedyś można było mówić, że praca to wartość, ludzie byli dumni, że byli np. kolejarzami. Wykonywali zawód z szacunkiem. Dzisiaj to już tylko katorga.

W latach 50. wielu intelektualistów i artystów uwierzyło, że możemy się uwolnić od pracy, powstało wiele utopijnych projektów. Holenderski artysta Constant Nieuwenhuys wymyślił ideę Nowego Babilonu - w jego wizji miasta miały stracić funkcję centrów gospodarczych i społecznych i stać się długimi pasmami platform zbudowanych wzdłuż atrakcyjnych krajobrazów. Ludzie mieli wrócić do nomadycznego trybu życia, przejeżdżać i zatrzymywać się w jednym miejscu tak długo, jak im się podoba, a później, kiedy im się znudzi, jechać dalej, i w taki sposób żyć.

Dzieje się inaczej. Zamiast maszyn pracują tani robotnicy z Azji. Jako Europejczycy jesteśmy uprzywilejowani, możemy sobie pozwolić, żeby mniej pracować, a więcej tworzyć, dlatego że pracują za nas rzesze niewolników.

Więc co nas czeka? Powrót do kultury plemiennej?

- My już taką plemienność mamy, nawet nie trzeba sobie fantazjować na ten temat. Weźmy kibiców piłkarskich - mecz się nie liczy, przecież nie chodzi o piłkę, ale o walkę plemion. Nowa plemienność różni się od starej tym, że nie jest skojarzona z terytorium. Fani muzyki heavymetalowej mogą mieszkać w różnych miejscach na świecie, ale stanowią plemię, które spotyka się na festiwalach.

W rozmowie z Arturem Żmijewskim w książce "Drżące ciała" stawia pan tezę, że sztukę zastąpił dzisiaj design. Że to design decyduje teraz o tym, kim jesteśmy, a nawet co myślimy.

- Przyczyna kryzysu sztuki tkwi w jej instytucjonalizacji. Nasza cywilizacja postępuje tak ze wszystkim. Jeśli napotkamy Indian, to najpierw trzeba ich wszystkich wyrżnąć, zostawić pięciu i wtedy buduje się muzeum, żeby ich pokazywać. Czy nie przypomina nam to czegoś? Mamy mnóstwo muzeów i będzie ich jeszcze więcej, a w tych muzeach pozamykamy sztukę. Zajmuję się sztuką od 30 lat, na początku, kiedy nie było tylu muzeów, nikt się mną nie interesował. A dzisiaj, jeszcze zanim zrobię jakąś pracę, już czeka na nią muzeum.

Nie cieszy to pana?

- Powinno, a tymczasem martwi. Dzisiejszy kryzys sztuki jest efektem traktowania jej jako pracy. Jeśli w ogóle istnieje jakiś ratunek, to taki, żeby artyści zachowali swój specyficzny tryb życia. Chociaż trudno mi to sobie wyobrazić, bo to byłoby szaleńcze ryzyko - wypiąć się na instytucje, na to, czy się sprzeda, czy się nie sprzeda, czy się będzie podobało, czy nie.

A jednak instytucje odgrywają ważną rolę w ochronie wolności artystycznej, tworzą przestrzeń dla eksperymentu.

- Sami kiedyś marzyliśmy, żeby instytucje sztuki w naszym kraju były mocniejsze i nas chroniły. Ale coś, co z początku odgrywa pozytywną rolę, umacnia się i wzrasta, w końcu staje się koszmarnym monstrum i staje się przyczyną upadku.

To dość radykalna wizja. Co na to pańscy koledzy?

- Albo pukają się w czoło, albo uważają, że ich zdradziłem.

Czy są projekty, których pan z jakichś powodów nie mógł zrealizować?

- Od lat chcę zrobić maszynę do deprywacji sensorycznej, ale taką publiczną, do której wrzuca się monetę i można sobie z niej skorzystać.

Co miałaby robić?

- Odciąć zmysły człowieka od bodźców zewnętrznych. Najbardziej popularna forma deprywacji sensorycznej nazywa się po angielsku "floating tank". Jest to pojemnik z mocno zasoloną wodą, w której ciało człowieka nie tonie. Pojemnik jest szczelnie zamknięty, nie dochodzi tam żaden dźwięk i nie ma tam światła. Kiedy się leży w środku, słychać rzeczy, których normalnie nie słyszymy: jak pracuje nasze serce, jak płynie krew w naszych żyłach. A ponieważ nie odbywa się żaden ruch, zaniepokojony tym mózg nagle pompuje adrenalinę do głowy. I ta adrenalina powoduje, że umysł zaczyna produkować wizje. Myślę, że współczesny człowiek nie cierpi już na brak kontaktów międzyludzkich, ale na brak kontaktu z samym sobą. Byłoby więc fajnie, gdyby takie maszyny deprywacyjne były ogólnie dostępne i za pięć złotych można byłoby w nich odzyskać kontakt ze sobą. Wystarczyłoby 45 minut, to minimalny czas, jaki trzeba sobie dać, bo tak właśnie skonstruowany jest nasz system nerwowy.

Dlaczego dotąd się nie udało?

- Bo w założeniach jest sprzeczność. Wszystko, co obecnie jest robione, musi podlegać zasadom bezpieczeństwa, czyli musiałbym tę maszynę tak skonstruować, aby była bezpieczna, a jednocześnie, żeby była niebezpieczna, bo inaczej deprywacja nie ma sensu.

**

Zbigniew Libera - (ur. w 1959 r.) jeden z najważniejszych polskich artystów. Jego prace - fotografie, filmy, instalacje, obiekty i rysunki - w przenikliwy i przewrotny sposób grają ze stereotypami współczesnej kultury. Głośne były jego wideo z lat 80. (m.in. "Obrzędy intymne" i "Perseweracja mistyczna"), w połowie lat 90. zaczął tworzyć "Urządzenia korekcyjne" - obiekty będące przetworzeniem istniejących już produktów, przedmiotów masowej konsumpcji. Projektował przetworzone zabawki, odsłaniając mechanizmy wychowywania, edukacji i tresury kulturowej, z których najgłośniejszą stało się "Lego. Obóz koncentracyjny". W ostatnich latach zajmował się głównie fotografią, tym, jak media kształtują naszą pamięć wizualną i manipulują obrazem historii (serie prac "Pozytywy" i "Mistrzowie").

Cała rozmowa znajdzie się w książce Romana Pawłowskiego "Bitwa o kulturę. #przyszłość", która ukaże się jesienią nakładem Teatru Starego w Lublinie i Wydawnictwa Krytyki Politycznej

Z muzeów i galerii do kina fabularnego

Od 2010 r. PISF wspólnie z MSN w Warszawie przyznaje Nagrodę Filmową; dotąd odbyły się cztery edycje konkursu. Zwycięski projekt otrzymuje dofinansowanie na realizację, a jego autor przez rok uczestniczy w zajęciach Szkoły Wajdy, gdzie rozwija projekt pod opieką twórców filmowych. W ten sposób powstał "Walser" - Libera był pierwszym laureatem nagrody w 2011 r. Scenariusz filmu napisał razem z Grzegorzem Jankowiczem, muzykę skomponował Robert Piotrowicz, a autorem zdjęć jest Adam Sikora.

Laureatkami kolejnych nagród były trzy artystki: Anna Molska z projektem filmu "Mutantki" - historią wspólnoty starszych kobiet zmuszonych do konfrontacji z nowoczesnością, Agnieszka Polska, która realizuje film "Hurra! Wciąż żyjemy" - historię komuny artystycznej skupionej wokół Rainera Wernera Fassbindera, i Katarzyna Kozyra, która zaproponowała projekt autobiograficznego filmu "X".

Na tegorocznym Berlinale odbyła się premiera filmu "Performer" o Oskarze Dawickim w reż. Łukasza Rondudy i Macieja Sobieszczańskiego. Jesienią ma wejść do kin.

Artystom wizualnym realizującym pełnometrażowe filmy kinowe poświęcona jest wydana niedawno książka "Kino - sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej" pod red. Łukasza Rondudy i Jakuba Majmurka (Wyd. Krytyki Politycznej). Wśród twórców wizualnych, którzy zrealizowali lub realizują filmy, są m.in: Piotr Uklański ("Summer Love"), Norman Leto ("Sailor"), Katarzyna Kozyra ("Szukając Jezusa"), Anka i Wilhelm Sasnalowie ("Z daleka widok jest piękny", "Opad", "Huba").

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji