Artykuły

W sitcomowej konwencji

"One" w reż. Krzysztofa Zaleskiego w Teatrze Komedia w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Cztery młode kobiety i wspólne mieszkanie. "One" - to kameralna angielska sztuka pokazująca w wycinku losy tych czterech młodych kobiet, próbujących znaleźć sobie miejsce w samodzielnym życiu. Różni je właściwie wszystko: mentalność, wykształcenie, status społeczny, rodzinny, charakter, gust, cel, do którego dążą, etc. Łączy zaś dramat, który każda z nich przeżywa na swój sposób i z innego powodu. Ten dramat osnuty jest właściwie wokół jednej sprawy: potrzeby miłości, czułości, szczęścia. Tymczasem obserwujemy tu zawiedzione nadzieje, niepokoje, udręki. Przyczyną ich - w każdym z tych czterech przypadków - jest mężczyzna, który albo zdradził, albo odszedł do innej, młodszej kobiety, albo gdzieś się rozpłynął.

Przed laty w Teatrze Ateneum sztukę tę grano pod tytułem "Dusia, Ryba, Wal i Leta". Teraz, w nowym tłumaczeniu Anny Wołek, jej tytuł brzmi "One". Nie widzę jednak powodu, dla którego dokonano nowego przekładu. Czy po to, żeby wprowadzić parę wulgaryzmów utrzymanych w tzw. stylistyce pseudomłodzieżowej?

Tekst angielskiej autorki Pam Gems jest połączeniem typowej sztuki obyczajowej z bulwarem i melodramatem. O warstwie psychologicznej w konstrukcji postaci próżno by marzyć, zarówno jeśli idzie o samą literę tekstu, jak i interpretację aktorską. Zresztą autorka, pisząc tę sztukę 30 lat temu, chyba nawet nie miała takich ambicji. Choć gdyby się uprzeć, to przesłanki po temu znalazłyby się, bo przecież Gems zróżnicowała swoje bohaterki. I właśnie dramaturgia tej sztuki opiera się na zderzeniu owych tak diametralnie różnych osobowości.

Niestety, w przedstawieniu nie wypadło to wyraziście. Jedyną właściwie postacią zbudowaną przekonująco, postacią, która się broni, jest Ryba Małgorzaty Kożuchowskiej. Jej bohaterka to kobieta najbardziej spośród pozostałych wykształcona, pochodząca z inteligenckiej rodziny, niezależna materialnie, prawniczka robiąca karierę w adwokaturze. W życiu osobistym zakochana bez wzajemności w koledze po fachu. Jednak duma nie pozwala jej na uzewnętrznienie dramatu, który przeżywa i który w konsekwencji prowadzi ją do samobójstwa. To najlepsza rola w przedstawieniu i jedyna, która się broni, i która jest wiarygodna. Ale też nie we wszystkim - na przykład finałowa scena samobójstwa Ryby nikogo nie przekona, wypada "na niby".

Jej przeciwstawieniem jest Ana, w dzień pielęgniarka, w nocy prostytutka zarabiająca w ten sposób na studia, które zamierza podjąć. Jest wypraną z emocji, pragmatyczną, wykalkulowaną realistką z jasno wytkniętym celem, do którego wybrała taką właśnie drogę. W którymś momencie próbuje niejako usprawiedliwić swój sposób zdobywania pieniędzy, mówiąc, że w domu rodzinnym cierpiała biedę. Ryba zaś - według niej - miała ułatwiony start w życiu ze względu na wysoki status społeczny i materialny rodziny, z której pochodzi. Śladowo zasygnalizowany przez Anę problem nierówności społecznej nie ma tu większego znaczenia, bo nie jest kontynuowany. Ana bywa cyniczna i ma dystans do wszystkiego, nawet nie zaprzyjaźnia się z koleżankami, z którymi mieszka. Rolę tę gra Beata Ścibakówna w sposób - powiedziałabym - za bardzo wyciszony w środkach wyrazu. Przydałoby się tu poszperać głębiej w osobowości Any.

Trzecia z owej czwórki to Dusia w wykonaniu Doroty Landowskiej. Wielka szkoda, że to najsłabsza rola w przedstawieniu. Przede wszystkim Dusia Landowskiej jest niewiarygodna. Aktorka gra zgodnie z literą tekstu tzw. kurę domową zajmującą się prowadzeniem domu i wychowywaniem dzieci. Jest oddaną matką i dobrą żoną. Ale jest także uzdolnioną projektantką mody, choć przerwała studia w tym kierunku. Nie widzę żadnego powodu, dla którego Dorota Landowska dyskredytuje tę postać. Gra Dusię jako niemal osobę ograniczoną umysłowo, kretynkę wypłakującą swoją tęsknotę za dziećmi, które właśnie były małżonek wykradł po kryjomu, a ona za wszelką cenę próbuje je odzyskać.

I ostatnia postać to Viola, osoba niedojrzała emocjonalnie, infantylna, chorująca na depresję i mająca lęk przed wychodzeniem z domu. W tej roli Edyta Olszówka, która silną i zupełnie nieuzasadnioną nadaktywną ekspresją i agresywnym zachowaniem właściwie zagarnęła dla siebie całą psychiczną przestrzeń sceny, przez co rola ta traci swą wiarygodność. Bohaterka Edyty Olszówki, mimo że jest w ciężkiej depresji, od pierwszej po niemal ostatnią scenę wykazuje tak niespożytą witalność, że niejeden zdrowy mógłby jej pozazdrościć. Toteż kiedy pod koniec spektaklu wykrzykuje, że właśnie była w szpitalu i dano jej jakiś specyfik na pobudzenie i podniesienie nastroju, uznajemy rzecz za czysty absurd.

Wprawdzie tekst nie grzeszy zbytnim ładunkiem intelektualnym, ale dialogi pozwalają na relacje między postaciami. Pod warunkiem, że reżyser nie poszatkuje całości na strzępy, realizując przedstawienie w konwencji tzw. sitcomowej. A tu tak właśnie jest. Na scenie pada jedna, dwie lub parę kwestii, po czym następuje cięcie w postaci zgaszenia świateł i głośnej muzyki, po chwili zapalają się światła, aktorki wracają na scenę, wypowiadają kilka słów i znowu cięcie, ciemność, muzyka, itd. Trudno więc dziwić się, że wobec zastosowania takiej konwencji nie da się, mimo najlepszych chęci, zbudować pełnych sytuacji i relacji między postaciami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji