Artykuły

Cyganeria w Wielkim

Warszawska premiera "Cyganerii" ma istotne znaczenie dla Teatru Wielkiego. Jest to właściwie pierwsza wielka repertuarowa opera przygotowana pod kierunkiem nowego kierownika artystycznego Andrzeja Straszyńskiego ("Montecchi e Capuletti" Belliniego można traktować raczej jako wstępna wizytówkę), i należy od razu powiedzieć, iż nowy szef od strony muzycznej przedstawił się niezwykle pozytywnie.

To ciekawe, że właśnie "Cyganeria", opera pomyślana jako dzieło "dla śpiewaków" związała swe dzieje (także w fonografii) właśnie z nazwiskami kapelmistrzów o bardzo silnej indywidualności: Toscanini, Beecham, Karajan, Solti, Davis. I to chyba oni bardziej niż śpiewacy (przepraszam!) odciskali swe osobiste piętno na charakterze i treści kolejnych nagrań. Historycy z zachwytem porównują dziś nawet poszczególne detale na przykład w nagraniach Toscaniniego i Beechama, stwierdzając, że potoczne określenia dotyczące ich osobowości i stylu często nie sprawdzają się w zetknięciu z faktami. Toscanini miał zawsze opinię kapelmistrza szybkiego, rytmicznego, ostro dyscyplinującego śpiewaków i ograniczającego ich swobodę. Beecham - wręcz przeciwnie - miał być spokojny, liryczny, rozluźniony i swobodny. A gdy słucha się i porównuje ich nagrania, okazuje się, że często wcale nie szybkość, ale raczej architektura i sposób używania rubato jest głównym różnicującym elementem. O tym zresztą rozmawiać można nieskończenie, na co tutaj raczej nie ma miejsca. Wspominam o tym tylko dlatego, że w przerwie warszawskiego przedstawienia rozpoczęły się dyskusje w grupach profesjonalnej publiczności: dosyć powszechne było przekonanie, że śpiewaków niezbyt dobrze słychać spoza orkiestry i że chyba tempa są zbyt szybkie, a w ogóle brak przedstawieniu szerokiego oddechu. Z tym, że niektórzy twierdzili, iż przyczyną są przesadne ambicje kapelmistrza, a inni z kolei - iż to po prostu śpiewacy mają zbyt słabe głosy, jak na tę operę i te sale. Słuchałem tego z ciekawością, nie komentując. Zresztą po przerwie dyrygent jak gdyby nieco rozluźnił tempo i przyciszył orkiestrę: słuchało się lepiej i wszystko mile dotarło do końca. i

Jeśli się tak zresztą dobrze przyjrzeć całej "Cyganerii", to szczególna rola kapelmistrza wcale nie może dziwić. Rację mają ci, którzy twierdzą, że w gruncie rzeczy pomysł tej opery zbudowany jest wedle konstrukcji czteroczęściowej symfonii (co więcej, do pierwszego i ostatniego aktu Puccini zapożyczył sobie motywy z wczesnego "Capriccio Sinfonico"). Drugi akt - to scherzo, trzeci - napełniony elegijną atmosferą - całkiem niczym wolna część dobrej symfonii. Słowem - wcale się nie należy dziwić, że dyrygenci lubią tę operę i uważają, że stanowi ona dobre pole do popisu i dla nich, i dla śpiewaków. Pewnie mają rację.

Ale i teatralni reżyserzy mają tu coś dla siebie. Do historii przeszła wspaniała inscenizacja Zeffirellego (reżyser i scenograf), która przy muzycznym udziale Karajana przewędrowała przez wiele scen Europy i wywarła poważny wpływ na wiele późniejszych reprezentacji. Muszę powiedzieć, że pewne elementy z tej właśnie inscenizacji dadzą się odnaleźć i w warszawskim przedstawieniu (szczególnie w drugim akcie). I dobrze, i na zdrowie. Sięganie - nawet niezamierzone - do dobrych wzorów zawsze powinno być chwalone. W Warszawie mamy w rezultacie do czynienia z bardzo udanym przedstawieniem, takim, które ma wszelkie szansę, by - jako "klasyczne" przez lata pozostać w repertuarze i spokojnie posłużyć również dla gościnnych występów zagranicznych gwiazd. Trzeba zatem o nie dbać, nie pozwolić, aby się rozlazło i rozsypało. W przyzwoitym operowym teatrze "Cyganeria" (jak jeszcze parę innych oper) powinna być po prostu zawsze.

Wszystko to pięknie, ale w końcu do opery przychodzi się po to, by posłuchać śpiewaków, a nie oglądać plecy najlepszego nawet kapelmistrza. Jak zatem przedstawia się warszawski spektakl pod względem wokalnym? Powiedziałbym, że utrzymuje się w dobrej średniej, co jak na obecne czasy wcale nie jest najgorszą oceną. W dobrej średniej: oznacza to, że mimo iż nie ma ani jednej roli zrealizowanej tak aby publiczność umierała z zachwytu, nie ma też jednak takich, przy których trzęsłaby się z obrzydzenia. Słowem: budząca szacunek przyzwoitość i powszechna akceptacja.

Protagoniści: Rudolf i Mimi zostali ucieleśnieni przez parę bułgarsko-polską. Kałudi Kałudow odnosił już w Polsce znaczne sukcesy (ostatnio w Poznaniu). Ma miły, dźwięczny, atrakcyjny głos, wygląda tak, jak powinien wyglądać sympatyczny tenor. Bieda w tym, że głos nie jest zbyt wielki, jak na warszawską scenę, a śpiewak miał też wyraźne kłopoty z intonacją. Izabella Kłosińska poddała się tradycji, zgodnie z którą Mimi ma być skromniutką, grzeczną, cichą, szarą myszką. Czemuż to tak jednak musi być? Od strony wokalnej również nie starała się o odrobinę więcej ekspresji w wykonaniu. Jeśli zatem ktoś tak właśnie wyobraża sobie Mimi, to niewątpliwie mógł być bardzo zadowolony. Z kolei Grażyna Ciopińska (Muzetta) przesadziła w drugą stronę: nieustanne miotanie się po scenie, kokieteria rodem z kabaretu, ogólnie raczej postać damy, od której należałoby trzymać się z daleka. A glos robi wrażenie zmęczonego, mimo że nadal pozostaje atrakcyjny. Myślę, że śpiewaczka powinna nad nim spokojnie popracować. Wiesław Bednarek jako Marceli jest nieco blady wokalnie i aktorsko: także jego głos zdaje się prosić o wypoczynek. Panowie Zagdański i Morka stworzyli wyraziste, barwne postaci.

W niedalekiej przyszłości, kiedy przedstawienie się uleży i uspokoi, "Cyganeria" może stać się bardzo interesującym elementem repertuaru warszawskiego Teatru Wielkiego. Ma w każdym razie po temu wszelkie dane.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji