Artykuły

Zagra w "Barwach szczęścia", by zarobić na spektakle

Marzy o współpracy z EC1. Wkrótce po raz ostatni wystąpi w "Niżyńskim" - na pożegnanie chce wrócić z monodramem granym w warszawskim Teatrze Polskim do Łodzi. Żeby zarobić na kolejne spektakle, będzie występował w serialu "Barwy szczęścia". Rozmowa z łódzkim aktorem Kamilem Maćkowiakiem.

Izabella Adamczewska: Kiedy przeprowadzasz się do Warszawy?

Kamil Maćkowiak: A skąd to pytanie?

Grasz w Teatrze Polskim ("Niżyński", "Karnawał, czyli pierwsza żona Adama") i Polonii ("Kolacja Kanibali"), będzie cię można oglądać w serialu "Barwy szczęścia". Niedługo więcej cię będzie łączyć z Warszawą niż z Łodzią.

- Nie planuję na razie przeprowadzki. Będę żył w dwóch miastach. Kiedyś już tak miałem - przez sześć lat pomieszkiwałem w Warszawie. Jedyne, co mnie trzyma w Łodzi, to fundacja. Nie dopuszczam do siebie myśli, że mogłoby jej nie być, bo dopuszczenie jej to pogodzenie się z tym.

Fundacja nie może działać w Warszawie?

- Moi ludzie są tutaj. Przyjaciele fundacji są zawodowo związani z Łodzią, nie będą charytatywnie pracować dla mnie w stolicy. Nie mamy pieniędzy na pensje, pracują ze mną pasjonaci. Nie są dyspozycyjni i właśnie dlatego nie jesteśmy jeszcze teatrem.

Dwa twoje poprzednie monodramy - "Divę" i "Amok" - dofinansowało miasto. W tym roku się nie udało. Jaki projekt nie przeszedł?

- Dwuosobowa sztuka z Agnieszką Więdłochą. Tytułu nie podam, bo może jeszcze w to uderzymy. Trochę nas brak dofinansowania rozłożył na łopatki, bo nie jesteśmy w stanie wyżyć z biletów. Musimy opłacić scenę w Akademickim Ośrodku Inicjatyw Artystycznych, ludzi, którzy pracują przy spektaklach, pokryć koszty siedziby fundacji. W wakacje nie gramy. Urlop jest dla nas czasem wegetacji i lęku o to, co będzie dalej. Po ogłoszeniu wyników konkursu czułem ból i rozgoryczenie, ale pogodziłem się już z tym. Walczymy kolejny raz. Zresztą, te pieniądze to za dużo, żeby nie wziąć, ale jednak za mało, żeby zrobić to, co by się chciało. Oczywiście teatr może powstać za darmo, można sobie opowiadać rzeczy miłe dla ucha, że żyjemy pasją i nadzieją...

Przez trzy lata udało ci się pozyskać od sponsorów tylko tysiąc złotych...

- Może nie potrafimy się przedrzeć przez sekretariat i skrzynkę mailową. Marzę nie o tym, żeby grać, tylko żeby spełniać swoją wizję artystyczną. Tymczasem trzy czwarte czasu zajmuje mi walka o wydarcie skądś 500 zł. Myślę, że jestem więźniem swojej kreacji pozateatralnej.

Pewny siebie, bezkompromisowy, zadufany w sobie. Niepotrzebnie dałem sygnał, że sobie radzę. A nie zawsze sobie radzę. Ludzie sobie pewnie wyobrażają, że fundacja to prywatne przedsięwzięcie, które eksponuje tylko mnie, bo w nazwie jest moje nazwisko. A ja się zainspirowałem Fundacją Krystyny Jandy na Rzecz Kultury... Szukałem innej nazwy, ale wszystkie wydawały mi się infantylne.

Starałeś się też o stypendium prezydent Zdanowskiej.

- Dwukrotnie. I już nie będę, bo przekroczyłem limit - to wsparcie dla osób do 35. roku życia.

Ageizm.

- Prawda? Tym bardziej że wciąż jeszcze czuję się bardzo młodym artystą (śmiech ). Po pierwszym momencie odrzucenia, który wkurwia, nadchodzi moment akceptacji. Może Łódź nie jest jednak moim miejscem na dłużej?

Teatr Chorea wyda niedługo płytę dzięki zbiórce w portalu polakpotrafi.pl. Nie myślałeś o crowdfundingu?

- Jasne. Parę pomysłów na najbliższy sezon mamy. Nie tylko związanych z premierami. Walczymy o dofinansowanie z Ministerstwa Edukacji, chcemy zrobić filmy dla szkół dotyczące teatru. Oby najgorszy okres był już za nami. Tym bardziej że w AOiA zapełnia się scena.

Bronisław Wrocławski też założył fundację, z Jackiem Orłowskim. Będą pokazywać w AOiA m.in. monodramy Bogosiana.

- Przetarłem szlak. Kołem ratunkowym zawsze może być mój kolejny monodram. To by była moja kolejna decyzja quasi-artystyczna, bo pewnie wolałbym zrobić kilkuosobowy spektakl i zatrudnić reżysera. Być tylko producentem, a nie robić wszystko.

Monodramy bywają kompromisem, ale są też frajdą. I, chociaż nie jest to dobre słowo, formą zabawy aktorskiej. Fajną, intymną pracą. Mimo to czuję zmęczenie monodramami, nie tylko z powodu mojego zawodowego narcyzmu. Byłoby mi wygodniej robić rzeczy przyjemne, lżejsze, łatwiejsze. Kiedy jadę do Warszawy na "Kolację Kanibali", wypoczywam. Pięć minut przed wyjściem na scenę żartujemy sobie, potem idziemy na kolację. A gdy zbliża się termin "Amoku", już na dziesięć dni przed jestem chory. Lubię być sam na scenie, ale stres jest totalny.

Po tylu latach?

- Właśnie po tylu latach. Wcześniej nie miałem takiej świadomości. W fundacji tym bardziej, bo odpowiadam nie tylko za swój występ, ale też za to, czy będzie papier w toalecie. Monodram mogę sfinansować z własnego konta.

Za to, co zarobisz w "Barwach szczęścia".

- Tak, serial jest pomocą ekonomiczną, również dla fundacji.

Nie miałeś oporów?

- Za dużym jestem chłopcem, żeby dawać dupy i krzyczeć, że gwałcą. Przyjąłem tę propozycję z radością, bo bardzo jej potrzebowałem. Moje biurko nie jest zawalone scenariuszami filmów fabularnych, w których mógłbym przebierać. Aktorstwo to zawód, chcę wrócić do pracy przed kamerą. Kiedy grałem w "Oficerach", wszędzie narzekałem, jak seriale są beznadziejne. To było głupie, wyrosłem z tego. Wchodzę w "Barwy szczęścia" z odpowiedzialnością i świadomością gatunku.

O współpracy z którymi reżyserami marzysz?

- Małgorzata Bogajewska, Agata Duda-Gracz, Waldemar Zawodziński. I wielu innych. Reżyserowie środka - nie bardzo eksperymentalni i nie nadmiernie nowocześni, bo ja nowoczesność nie zawsze rozumiem. Spektakl powinien nieść albo emocje, albo refleksję, nie tylko szok. Ale żeby zatrudnić reżysera, musiałbym mieć z 80 tys. zł, żeby zaoferować mu 30-40 tys. Nie ma szans, jeśli 40 tys. to całość dotacji. A tyle dostałem od miasta na "Amok".

Krystynie Jandzie jakoś się udaje.

- Janda ma nazwisko i inne pieniądze. Jej teatr funkcjonuje fantastycznie, niezależnie od tego, jak się ocenia repertuar. Nie stać mnie na szaleństwo za państwowe pieniądze bez ryzyka. W Teatrze Jaracza grałem przy kompletach, ale finalnie byłoby mi wszystko jedno, czy wystąpię przed pięcioma osobami, czy będzie ich pięćset. Jako producent "Ławeczki" robiłem spektakl z założeniem, że ma to być śmieszne, rozrywkowe, nie jak "Ławeczka" radziecka: melancholijna, bardziej kabaret. A paradoksem jest, że to nie "Ławeczka" najlepiej się sprzedaje. Totalnym hitem jest "Diva".

Może warto ją pokazać w innych miastach, na festiwalach monodramów?

- Trwają rozmowy, żeby "Diva" była prezentowana w jednym z miejsc w Warszawie, nie jest to teatr. Dostałem teraz zaproszenie na Wrocławskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora i do Torunia. "Diva" będzie pokazywana jako spektakl mistrzowski.

Jakie plany na kolejny sezon?

- Zaczniemy od trzech spektakli, które już mamy. W grudniu lub styczniu pokażę nowy monodram. Mam dwa pomysły. Jeden z tekstów piszę sam. Myślimy o zmianie siedziby. Marzę o współpracy z EC1.

Czeka mnie ostatnie podejście do "Niżyńskiego" - w grudniu będzie 10 lat, odkąd gram w tym monodramie. Dużo, a ja też się przecież zmieniam fizycznie. Chciałbym na pożegnanie ściągnąć jeszcze "Niżyńskiego" do Łodzi.

Nie żałujesz odejścia z Teatru Jaracza i ciepłej, etatowej posadki?

- Ostatnie dwa lata to najfajniejszy okres w moim życiu. Lekcja, której bardzo potrzebowałem. Przestałem być egoistą i egocentrykiem. Pracując z osobami z fundacji, nauczyłem się czuć wdzięczność i doceniać ludzi. To oni są moim największym potencjałem. Żeby zamknąć tę rozmowę klamrą: to właśnie dla nich zostanę w Łodzi. Póki wierzę w sens istnienia fundacji i swój teatr, będę nad tym pracował właśnie z nimi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji