Artykuły

Świńskie ryje

"Rewizor" Nikołaja Gogola w reż. Nikołaja Kolady w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Szymon Kaźmierczak w Teatrze.

Kolada zobaczył Gogolowską prowincję jako plugawe gniazdo klinicznych idiotów, tak bezwolnych, że aż niezdolnych do elementarnego rozpoznania sytuacji, w jakiej się znaleźli. Czy tacy bohaterowie mogą przeżyć dramat?

Teatr Studio otworzył sezon hucznym festiwalem poświęconym dziełu Nikołaja Kolady, twórcy dobrze znanego polskiej widowni. Jako reżyser obecny jest na międzynarodowych przeglądach, regularnie tworzy na naszych scenach, doskonale rozpoznawalny jest także jako płodny dramatopisarz, wystawiany od Gdańska - przez Łódź - po Kraków. Centralnym wydarzeniem, obok czterech prezentacji przedstawień z Teatru Kolady w Jekaterynburgu, miała być przygotowana dla Studio premiera Rewizora według klasycznego dramatu Nikołaja Gogola.

Przygotowana, by tak rzec, połowicznie, bo ten sam tekst Kolada niedawno zrealizował w swoim autorskim teatrze, w oparciu o podobny koncept interpretacyjny, z bliźniaczą scenografią. Ponieważ jednak duża scena Studio dysponuje znacznie lepszymi warunkami niż ciasna przestrzeń w Jekaterynburgu, polska wersja spektaklu jest znacznie bardziej otwarta, panoramiczna, a przez to i bardziej dynamiczna. Nie ma w niej choćby obecnej w większości jekaterynburskich przedstawień Kolady tylnej ściany z czarnych zastawek z drzwiami, przez które przechodzą barwne korowody. W warszawskim "Rewizorze" ich wejścia anonsuje zawsze huk otwieranej z buta, rozlatującej się drewnianej furtki, stojącej z lewej strony sceny. Przestrzeń jest zagospodarowana na kilku planach: w tle sceny stoi, niczym na Beckettowskim odludziu, wielkie martwe drzewo z zawieszoną na nim krowią czaszką, niżej rozpościera się prowizoryczny płot, na którym, jak podczas wiejskiego odpustu, porozwieszano klasyczne dzieła malarskie. Przez całe proscenium ciągnie zaś się wielki basen z czarnym błotem, przez który aktorzy, by dostać się w głąb sceny, muszą przejść, brudząc sobie za każdym razem nogi i ubrania.

Błoto jest zresztą zasadniczym elementem świata, który w "Rewizorze" tworzy Kolada. Po pierwsze definiuje miejsce, w którym toczy się akcja spektaklu. Uralski reżyser jednoznacznie pokazuje, że jest to nie tyle powiatowe miasteczko, czy przedmieścia, jak często interpretuje się Gogolowską prowincję, ale, mówiąc dosadnie, wiocha zabita dechami. Aż trudno uwierzyć, że na tym grzęzawisku stoi gdzieś szpital czy biblioteka. Tym trudniej, gdy popatrzy się na społeczność tej miejscowości, w której wszelkie więzi i relacje są w stanie głębokiego rozpadu. Sugestia, że ktokolwiek jest tu w stanie zarządzać instytucją, brzmi jak absurdalny dowcip.

W "Hamlecie", również pokazywanym na warszawskim festiwalu, oglądaliśmy zdegradowany świat psów, w którym wyłącznie główny bohater został obdarzony zdolnością autorefleksji, w olśniewających monologach kontemplując swoją psią kondycję. Bohaterów "Rewizora" Kolada potraktował okrutniej: nie wyposażył ich co prawda w zwierzęce atrybuty, odebrał im jednak zdolność myślenia egzystencjalnego i, co gorsza, niemal kompletnie odarł logikę ich działań z jakiejkolwiek celowości. Mówiąc brutalnie, reżyser zobaczył Gogolowską prowincję jako plugawe gniazdo klinicznych idiotów, tak bezwolnych, że aż niezdolnych do elementarnego rozpoznania sytuacji, w jakiej się znaleźli. Ergo: całkowicie niezdolnych do udziału w dramacie. Bo wyobraźmy sobie, co dzieje się z akcją sztuki Gogola, jeżeli wiadomość o przyjeździe stołecznego urzędnika nie wprawia mieszkańców miasteczka w strach? Jeżeli nie rozumieją, co się wiąże z ewentualną demaskacją ich zaniedbań, minoderii, kombinatorstwa? Jeżeli są zbyt głupi, by zadbać o swój choćby najbardziej egotyczny interes? Wówczas cała maszyna zaprogramowana przez autora siada. Choć oczywiście można przy okazji Rewizora bawić się w trochę przaśny, trochę straszny ludzki chlew. Pytanie jednak, czy Gogol jest do takiej zabawy najodpowiedniejszym autorem?

Chyba tylko nerwowy Horodniczy Krzysztofa Stelmaszyka, jako jedyny zaangażowany w tworzenie fasady dobrobytu swojego miasteczka, byłby w stanie zrozumieć grozę tej sytuacji. Zresztą to z jego ust pada w finale spektaklu znamienne rozpoznanie: "Wszędzie jakieś świńskie ryje zamiast twarzy". I ma absolutną rację. Tyle tylko, że Gogol, żyjący ponad wiek przed twórcami teatru absurdu, wbrew pozorom nie napisał dramatu o zezwierzęceniu człowieka. Czytanie Rewizora w duchu Ionesco razi nieadekwatnością - jest bowiem znacząca różnica między opowieścią o katastrofalnym rozkładzie więzi i degradacji języka a sytuacyjną groteską o małości człowieka, choćby i w planie egzystencjalnym.

Ponieważ reżyser pozbawił dramat Gogola sytuacyjnego kręgosłupa, destrukcji ulega też cały zapisany w dziele komizm. Podczas gdy autor "Rewizora" wydobywa śmieszność swoich bohaterów w toku wartkiej akcji, demaskuje ich małość, stawiając w sytuacjach bez wyjścia, Kolada proponuje przeskalowany slapstick. Głównym chwytem komicznym jest u niego ślizganie się w błocie, efektowne upadki oraz babranie sobie kostiumów i twarzy czarną mazią. Wykonane z większym lub mniejszym wyczuciem efektu, powtarzane przez niemal trzy godziny, staje się w końcu męczące i płonne.

Ciężko wobec tego rozstrzygać, jaki interes ma w całej tej sytuacji Chlestakow, skoro w roli łapówek mieszkańcy miasteczka wręczają mu garściami błoto Choć rzecz jasna uwodzi córkę i żonę Horodniczego, które Kolada, nieco nadrealistycznym gestem, wprowadza na scenę w sukniach ślubnych. Bardzo dosadna scena gwałtu na obu kobietach jest kulminacją opowieści, w której zwierzęca bezmyślność prowadzi w końcu do przemocy. Prowincja czy stolica - wszystko jedno, w każdym z nas siedzi okrutna bestia, zdaje się mówić reżyser. Szkoda, że grającemu tę kluczową rolę Erykowi Kulmowi nie starczyło nerwu, żeby podejść do niej bez asekuracji i pójść do końca w straceńczy koncept Kolady.

Bez trzymanki, ale do sensu, gra za to trójka aktorów drugiego planu. Modest Ruciński i Łukasz Simlat - jako Bobczyński i Dobczyński - grają jak opętani. W gwałtowności ich słownych i cielesnych reakcji jest grubymi nićmi szyty komizm, ale i ton rozpaczy, jakby z całych sił chcieli się wydostać z trybów farsowej maszyny. Obaj panowie powinni natychmiast dostać etaty na wydziałach aktorskich, żeby uczyć studentów sztuki slapstickowego upadania i potykania się - w "Rewizorze" robią to w sposób zupełnie widowiskowy. Z kolei Łukasz Lewandowski kradnie całą długą sekwencję skarg wiejskiej społeczności na Horodniczego - ot, siedząc z boku sceny i mamrocząc pod nosem nazwisko swojego bohatera: "Siemlianika". Co chwilę nachyla się też ku drewnianej zastawce i szepcze coś przez szparę, oglądając się, czy nikt nie podsłuchuje. Jest w tym jego mamrotaniu coś porażającego - aktor tworzy rysunek człowieka, z którego w niekontrolowany sposób ulewa się obrzydliwość. Nie dlatego, że ma interes w tym, by na kogoś nakablować przez dziurę od płotu, ale dlatego, że jest z gruntu bezmyślny i podły. Lewandowski, Ruciński i Simlat wzięli kulawy koncept reżysera za dobrą monetę, nie uratowali co prawda spektaklu, ale stworzyli wspaniałe solówki.

Szczerze mówiąc, nigdy nie widziałem równie radykalnej w swojej goryczy, ale też i niezbornej interpretacji tego dramatu. Finał spektaklu, w którym następuje odarcie z szat oraz publiczne "ukamieniowanie" - błotem, ma się rozumieć - Bobczyńskiego i Dobczyńskiego, pokazuje, że jedyną relacją, do jakiej zdolna jest ta społeczność, jest zwierzęca agresja. Wobec tego nawet tradycyjny taniec wiejskich bab z początku przedstawienia wygląda wyłącznie na gorzką ułudę wspólnoty. Pod tym sugestywnym obrazem ludzkiego bagna nie stoi jednak ani przemyślana prowokacja, ani zwarta artystyczna konstrukcja. Reżyser posunął się o kilka kroków za daleko - zgubił całą logikę tekstu, który oczywiście poddaje się rozmaitym interpretacjom (mamy na to w Polsce kilka świetnych przykładów), jednak literatura postawiła opór.

Gest dyrekcji Teatru Studio był skądinąd szlachetny - w ostatnich miesiącach trudno nam patrzeć na Rosję inaczej niż przez pryzmat agresywnej polityki międzynarodowej. Stworzenie szansy, by zobaczyć współczesną Rosję w większym skomplikowaniu, niż przedstawiają to media, choćby poprzez obcowanie z jej najnowszym teatrem, jest cenne. Kolada, z pochodzenia Ukrainiec, niekryjący jednak proputinowskich sympatii, mało mówi o polityce w swoich przedstawieniach. Zapada w pamięci i budzi niesmak obraz "złej Ameryki" w "Tramwaju zwanym pożądaniem", przedstawionej niemal na radziecką modłę. Można by też szukać w prezentowanych na festiwalu spektaklach, choćby w ciekawym "Hamlecie", wątków dotyczących charakteru despotycznej władzy. W Rewizorze zaś pada tylko jedna, być może zupełnie nieznacząca, aluzja do bieżącej sytuacji na świecie. Horodniczy, zaaferowany wieścią o rychłym przyjeździe stołecznego urzędnika, rzuca w pewnym momencie pytanie: "A może Rosja szykuje wojnę?". Stojący nieopodal Łukasz Lewandowski bierze w rękę garść błota, podrzuca do góry, imitując dźwięk spadającej bomby. Ale tak Horodniczy, jak i Kolada szybko porzucają tę myśl i do końca przedstawienia już do niej nie powracają.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji