Artykuły

Plener ośmiela widzów

Współczesna komedia dell'arte, spektakle improwizowane, kabaretowe piosenki - to repertuar w jakim można oglądać Weronikę Nockowską w te wakacje. Młoda, magnetyczna aktorka gra w "Związku otwartym" na placu Konstytucji i przed Och-teatrem oraz w przedstawieniach Klubu Komediowego na Placu Zabaw nad Wisłą. Z aktorką rozmawiaIzabela Szymańska w Gazecie Wyborczej - Stołecznej.

- W plenerze zamiast intymnego kontaktu z widzami spektakl zyskuje ze względu na otoczenie. Nad Wisłą jest po prostu romantycznie - mówi aktorka Weronika Nockowska.

Na co dzień występuje w Teatrze Współczesnym. Zagrała tam m.in. w "Moralności pani Dulskiej" czy "Najdroższym". Jesienią zobaczymy ją jako Dianę w "Fantazym" w reżyserii Macieja Englerta.

**

Rozmowa z Weroniką Nockowską, aktorką

Izabela Szymańska: Granie w plenerze kojarzyło mi się zawsze z teatrami alternatywnymi posługującymi się gestem, kostiumem, wyrazistym znakiem plastycznym. A w przedstawieniach, w których ty grasz, ważne jest słowo i fabuła, jaką niesie. Jak taki typ teatru sprawdza się na ulicy?

Weronika Nockowska: - Zaskakująco dobrze. "Związek otwarty" z Teatru Polonia [na zdjęciu] gramy już czwarty rok na placu Konstytucji i pod Och-teatrem, przychodzą tłumy. Mam poczucie, że to jest bardzo demokratyczne wydarzenie. Oglądają nas osoby, które nie zobaczyłyby spektaklu w tradycyjnym teatrze, chociażby z powodów finansowych, a tu jest wstęp wolny i nie ma limitu miejsc, czasami jest nawet ponad 500 osób. Ale są też tacy, którzy planują sobie to wyjście, są bardzo świadomymi widzami. "Związek otwarty" nie jest długą formą, trwa niecałą godzinę - publiczność bardzo się angażuje, jest czujna i skoncentrowana, chce nadążać za fabułą, wyłapywać żarty słowne, niuanse. W jakiś sposób to, że to jest na świeżym powietrzu i zaraz przejedzie tramwaj, przestaje mieć znaczenie.

Kiedy trzy lata temu przygotowywaliśmy przedstawienie, rozmawialiśmy o tym, że Dario Fo stworzył współczesną komedię dell'arte. Staramy się nie grać tego obyczajowo, tylko grubo, dużo pokazywać, robić żarty nawet na granicy wulgarności - oczywiście na tyle, na ile to jest możliwe o godzinie 17. Nie jest to więc klasyczny teatr literacki, próbujemy być trochę uliczni i to działa.

Widzowie wchodzą z wami w interakcję, plener dodaje im śmiałości?

- Reakcje widzów są bardzo żywe, zdarza się, że jak są zaskoczeni na smutno, to mówią - "O nie!". Na pewno natomiast mają łatwość śmiechu i czujemy, że kibicują postaciom. Przestrzeń, w której występujemy, ośmiela ich. Po spektaklu często podchodzą i dzielą się wrażeniami. Dla mnie to jest bezcenne.

A spektakle z Klubu Komediowego?

- To są nasze debiuty w świetle dziennym. Do Pomostu 511 przyszło 400 osób. Zupełnie nie wiedzieliśmy, jak się zachować, bo w piwnicy przy Nowowiejskiej 1 mieści się maksymalnie 120 osób. Mamy ich jak na dłoni i dużą część gry opieramy na kontakcie z nimi. W plenerze z kolei zamiast intymnego kontaktu z widzami spektakl zyskuje ze względu na otoczenie. Nad Wisłą jest po prostu romantycznie. Bardzo dobrze gra mi się na Placu Zabaw nad Wisłą. Kiedy pokazywaliśmy "Musical improwizowany", w jednej części występowałam, a drugą oglądałam. I nie wiem, czy wolę być na scenie, czy patrzeć - tak przyjemnie jest tam być, wyjątkowo dobra atmosfera.

Zastanawiałam się, czy coś was łączy - aktorów, którzy bierzecie udział w spektaklach Klubu Komediowego?

- Myślę, że tak. Michał Sufin wybrał nas z grupy osób, która się zainteresowała improwizacją w sposób zupełnie nieobliczony na nic: dochód finansowy, propozycje zawodowe. Czysta zajawka i radość poznania czegoś nowego, co jest performatywne, ale jednocześnie bardzo dalekie od tego, co się robi w jakimkolwiek teatrze. Myślę, że to jest mianownikiem. Chce nam się robić dziwną rzecz w piwnicy, od teoretyków - chłopaków po Wiedzy o Teatrze - uczyć się teatru, który przywieźli z Chicago, podobno tam modnego, którego nikt nigdy nie widział i ogólnie będącego szczytem nerdostwa (śmiech ).

A co tobie spodobało się w impro?

- Daje poczucie nieograniczonej wolności. Podczas improwizowania uwalnia się bardzo dużo endorfin, bo jest się w sytuacji nieustannej kreacji, wymyślania - niemal sportowa przyjemność. Wiele zasad improwizacji, jej nauk, jest dobrym mottem do każdej dziedziny życia. Kiedy partner zaproponuje jakiekolwiek rozwiązanie fabularne, twoja postać zawsze musi się z nim zgadzać. Nie powinnaś być przywiązana do swoich pomysłów, tylko zawsze otwarta na impulsy z zewnątrz. Każde niepowodzenie, każde potknięcie jest prezentem, otwarciem nowych drzwi, do dalszych poszukiwań. Cokolwiek się zdarzy - nigdy nie robisz błędu, nie ma błędu. Są w niej także świetne metody na stworzenie grupy, zrobienie wspólnego umysłu, który będzie razem tworzył przestrzeń teatralną.

Bardzo ciekawy jest przegląd ludzi, którzy związali się z Klubem Komediowym. Nas aktorów jest garstka, a oprócz tego spora grupa ludzi, jak to ich nazywamy: cywilów, którzy są trzy razy bardziej szaleni od nas. Mają swoje normalne życia, a na boku - Klub Komediowy. W Klancyku jest np. Błażej Staryszak, który od 10 do 18 pracuje dla Disneya, a potem przychodzi do klubu i opowiada żarty. I takich osób jest dużo. Tworzymy krajobraz, w którym jest przyzwolenie i na dziwactwo, i na normalność. I jedno i drugie jest tak samo afirmowane. Dla mnie bardzo ważne jest też to, że w Klubie Komediowym występuje wiele kobiet, co nie jest takie oczywiste na komediowych scenach poza nim.

Z kolei twoją pasją poza sceną jest kuchnia. Co łączy teatr i gotowanie?

- Chyba znowu poczucie wolności, to że można wszystko. I nawet jeśli jest jakaś dość precyzyjna struktura, to zawsze staram się zrobić miejsce dla czegoś tylko mojego. Lubię gotować obok przepisów, po swojemu, sprawia mi to frajdę. I tak jak w teatrze, przygotowujesz coś dla kogoś, by dać mu radość.

Masz kulinarnych przewodników?

- Bardzo dużo czytam blogów kulinarnych, z polskich mój ulubiony to "Gotuje, bo lubi", z zagranicznych tropów lubię czytać i oglądać filmy o kuchniach trudnych i wysublimowanych. Ale największym przewodnikiem jest Yotam Ottolenghi. Pan z Londynu, który ma korzenie żydowskie i napisał książkę "Jerozolima".

Widziałam ją u bardzo wielu gotujących osób: blogerek, szefowych knajp.

- Jest niezwykła. Ottolenghi nie jest wegetarianinem, ale stawia warzywa na piedestale. I robi to bardzo sprytnie. Korzysta z dziedzictwa i specyfiki kuchni izraelskiej, która jest zewsząd, więc można znaleźć przepisy, które spokojnie mogłyby być również polskie, np. na ziemniaki w karmelu z suszonymi śliwkami. Byłam w Londynie w jego knajpie. Nie jest bardzo droga, ani tak elegancka, że wstydzisz się wejść, bo jesteś na wakacjach w klapkach. Jest bufet z warzywami i z niego wybierasz dania. Z polskich kucharzy podziwiam Grzegorza Łapanowskiego i Agatę Wojdę, u której byłam na warsztatach.

Myślisz, że uda ci się połączyć dwie pasje?

- (śmiech ) Gotować na oczach innych? Chyba na razie bym się wstydziła.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji