Artykuły

Brudnopis

Byłem w Studio na Beckettach z Łomnickim. Przypadkowo zgadaliśmy się z Antkiem Liberą, trafiłem na specjalne przed­stawienie, grane w dniu urodzin autora. Antek, który ma - w najlepszym sensie słowa - kompletnego fioła na punkcie Be­cketta, wygłosił przed spektaklem ładnie pomyślaną przemowę, zakończoną dość niespodziewaną dedykacją. Potem rozsunęła się kurtyna i nastąpiło jedno z tych bardzo już rzadkich wydarzeń teatralnych, które trwają w pamięci dłużej niż tylko przez jeden wieczór. Rzecz zresztą była opisywana i nie zamierzam podej­mować w tym miejscu rywalizacji z kolegami. Chcę tylko zwró­cić uwagę na drobną śmiesznostkę związaną z beckettowskim przedstawieniem, a mówiącą coś o sytuacji, powiedzmy, psycho-­socjologicznej teatru i publiczności.

Jak wiadomo, Krapp, którego gra Łomnicki, pożera banany. Nie da się ukryć, że w warunkach polskich ten pomysł autora pociąga za sobą problem rekwizytu, który musi być prawdziwy, bo naprawdę jest zjadany. Pamiętam, że gdy Antek robił "Osta­tnią taśmę" w Szkole Teatralnej - było to parę lat temu - Sławek Orzechowski, zwany Orzechem, miał na każde przedsta­wienie specjalnie przygotowany ogórek. Skóra była nacięta wzdłuż tak, że łatwo ją było zdejmować w taki sposób, w jaki obiera się banana. Wielkość i kształt ogórków nie pozostawiały nic do życzenia. Nie pamiętam tylko, jak to było z kolorem: czy kupowano ogórki zżółkłe (co to by musiał być za interes dla sprzedawców, Beckett wspierający polskie sklepy warzywnicze!), czy może malowano je przed spektaklem, dość, że niemal do złudzenia przypominały żądany przez Becketta owoc egzotyczny. W przedstawieniu, które Libera zrealizował w Studio, Łom­nicki je banany najprawdziwsze, bez udawania. Jeśli dobrze pamiętam, w trakcie jednego wieczoru pochłania dwie sztuki. Boże, z jaką obrzydliwą rozkoszą to robi. Najpierw celebruje akt obierania banana ze skóry, potem wkłada owoc głęboko w usta, jakby wprowadzał sondę do żołądka: wolno, ostrożnie, licząc chyba, że od razu połknie całość. Ale w połowie długości gwał­townie odgryza banana i żre go - bo tak to trzeba nazwać - wydając dzikie pomruki zadowolenia, mlaszcząc i bez mała za­chłystując się miąższem. Po drugim kęsie zakłada ręce do tyłu i przechadza się po scenie, lekko unosząc się przy każdym kroku na palcach.

Chciałoby się, za Proustową Franciszką, powiedzieć: ależ to pięknie odrobione. Ale, zgodnie z założeniem, to nie Łomnicki ma być bohaterem tego felietonu, lecz publiczność. Ta reaguje na scenę z bananem ożywieniem i poruszeniem. Widzowie nachylają się ku sobie, coś szepczą swoim sąsiadom do ucha, śmieją się. Słychać nawet miejscami głośniejsze komentarze: skąd oni ma­ją banany, chyba z Polnej, o ile to musi kosztować, chyba 1800 kilo, to się, cholera, obżera.

Słowem, to, czego nie jest wywołać maestria aktora, wywołuje banan. Przypuszczam, że część widzów po powrocie z teatru o tych bananach opowiada sąsiadom, albo kolegom w pracy. Tak właśnie: nie o Becketcie, nie o Łomnickim. O bananie.

Jestem zdania, że twórcy teatralni powinni wyciągnąć z tej drobnostki jakieś wnioski i zapewnić swoim widzom prawdziwe wzruszenia przez dobór takiego repertuaru, w którym je się dużo dobrych rzeczy. Może poprawiłaby się frekwencja. Poważ­niej zaś mówiąc, wypadałoby się zastanowić nad fundamental­nym przekonaniem o bycie, który kształtuje świadomość. Cóż tu bowiem rozważać wysokie zadania sztuki; jeśłi widzowie usta­wiają się w kolejce do teatralnych bufetów po słodycze albo sardynki i właściwie należy ich podziwiać za to, że po zrobieniu zakupów w antrakcie nie wymykają się do domu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji