Artykuły

Żydowscy, prowincjonalni

"Aktorzy żydowscy" Michała Buszewicza w reż. Anny Smolar w Teatrze Żydowskim w Warszawie. Pisze Piotr Morawski w Dwutygodniku.

Autoironiczni, błyskotliwi "Aktorzy żydowscy" Anny Smolar to w gruncie rzeczy aktorzy prowincjonalni, tylko z innej prowincji. Wcale nie lokowanej geograficznie, lecz mentalnie; a może nawet bardziej - branżowo.

Anna Smolar wraz z Michałem Buszewiczem stworzyli spektakl autorefleksyjny. Oddali głos aktorom, choć - jak podkreślają - nie jest to żaden teatr biograficzny. Przede wszystkim doprowadzili jednak do poważnej rozmowy, jaka musiała się odbyć wewnątrz zespołu. Już choćby z tego powodu to spektakl dla Teatru Żydowskiego ważny, bo pozwalający na przejęcie inicjatywy przez aktorów; a zwłaszcza przez aktorki.

Początek trąci myszką: przy wejściu aktorzy witają, przymilają się, zagadują, zapraszają; tacy jakby trochę zawstydzeni czy onieśmieleni. Jakby nie przywykli do takich tłumów na widowni. Chcą być mili: częstują chałką, rozlewają wino. W dodatku Jerzy Walczak zaczyna modlitwę. I trochę nie wiadomo, czy to tak serio, czy to tylko wygłup. Nie wiadomo, choć przecież tak naprawdę doskonale wiadomo: anachroniczny teatr, w jaki wprowadzają widzów aktorzy, to ironiczny autoportret ich samych, zamkniętych w kulturalnym getcie na placu Grzybowskim. To rysowane grubą kreską wyobrażenie na temat Teatru Żydowskiego, który przez lata był białą plamą na kulturalnej mapie Warszawy. Najpierw więc aktorzy żydowscy - chcąc niejako spełnić oczekiwania publiczności - odgrywają siebie takimi, jakimi byli częstokroć opisywani.

Myślicie, że tacy jesteśmy? To teraz posłuchajcie!

Odbiór spektaklu ustawia tytuł, bo "Aktorzy żydowscy" to tak naprawdę kolejna odsłona "Aktorów prowincjonalnych", zrealizowanych siedem lat temu przez Annę Smolar wespół z Agnieszką Holland w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu. Przedstawienia o marnej kondycji teatru na prowincji; o małych świństwach i dużych ambicjach. O marzeniach o wielkim repertuarze i przytłaczającej codzienności. Aktor prowincjonalny marzył o zagraniu Konrada w "Wyzwoleniu"; aktor żydowski marzy o roli Hamleta albo Lady Makbet, "Chociaż tych ról - mówi Małgorzata Trybalska - nigdy nie zagra. Z wiadomych względów".

Autoironiczni i błyskotliwi aktorzy żydowscy to w gruncie rzeczy aktorzy prowincjonalni, tylko z innej prowincji. Wcale nie lokowanej geograficznie, lecz mentalnie; a może nawet bardziej - branżowo. Jak się okazuje, są wśród nich amatorzy: bywało, że nie dostawali się do szkół i przygarniało ich działające przy teatrze Studio Aktorskie. Ale teatr nie zawsze dawał etaty, nie było też łatwo o role - bo najpierw trzeba było długo szkolić się w "padubaskach" - żydowskich krokach tanecznych - i mijało wiele lat zanim kreowane przez aktorów postacie zaczynały wreszcie mówić. A nawet jak już zaczynały, to i tak mówiły w języku niezrozumiałym w kraju większości.

Historie opowiadane przez aktorów w monologach układają się w opowieści o klęskach: osobistych i artystycznych. Miało być inaczej, ale wyszło jak wyszło, więc już tu zostali. Owszem, czują, że nie mogą się rozwijać, że gdzie indziej zaszliby dalej; że gdyby nie grali w jidysz, mieliby pewnie większą widownię; doskonale wiedzą też, że są traktowani przez branżę z przymrużeniem oka.

Są mniejszością, choć to bardziej skomplikowane. Podobno najlepiej - jak mówi Trybalska - żeby aktor żydowski był Żydem. Ale też przecież nie musi. Ważne, żeby był dobrym aktorem. Może więc nie być Żydem, ale "musi udowodnić, że mógłby nim być". To jak bycie mniejszością wewnątrz mniejszości - wykłada z kolei Walczak. Bo to teatr mniejszości grany dla mniejszości w kraju większości. Aktorzy żydowscy grają więc tu po cichu, bez rozgłosu. A aktorzy polscy to też "grupa pochodząca z większości, próbująca pomóc mniejszości być trochę większą mniejszością". Cały koncept jest mocno podejrzany. Ale tak naprawdę nie ma to znaczenia. Bo też jest tak, że to większość zaczyna udawać mniejszość; bo mniejszość jest na fali. Tożsamość jest przecież kwestią umowy i performansu. Można znaleźć korzenie, naśladować obyczaje, odkryć pochodzenie Bycie Żydem może być cool.

Ale bycie aktorem żydowskim? Albo aktorką? To już gorzej, bo chodzi nie tylko o pochodzenie, a może wręcz chodzi o nie w najmniejszym stopniu. Aktorzy żydowscy - tak jak aktorzy prowincjonalni - to po prostu figura wykluczenia: to amatorzy grający anachroniczny teatr z doklejonymi brodami; wiadomo, że nigdy nie zagrają Hamleta albo Lady Makbet, najwyżej Tewje Mleczarza albo Gołdę w "Skrzypku na dachu".

Ten właśnie spektakl - wyreżyserowany w Żydowskim przez Jana Szurmieja w 2002 roku - stał się istotnym punktem odniesienia i dla opowieści aktorów ("kiedy się urodziłam, próby do spektaklu trwały już od dwóch lat"), i dla samego przedstawienia, w którym Mariola Kuźnik i Joanna Rzączyńska brawurowo parodiują scenę ze "Skrzypka na dachu". Nie zostawiają na spektaklu Szurmieja suchej nitki, pokazując jednocześnie, czym mógłby być teatr żydowski, w którym - a dlaczego nie - i Tewjego, i Gołdę grać mogą dwie aktorki; w tym jedna z doklejoną brodą.

Nie ulega też wątpliwości, że to nie aktorzy, lecz właśnie aktorki, kobiety, dają temu spektaklowi niezwykłą energię; to one - łącznie z grającą koncert na perkusję Dominiką Korzeniecką - niosą przedstawienie, udowadniając, że - z licencją na granie czy bez niej - są po prostu aktorkami: ani żydowskimi, ani prowincjonalnymi. Bo dlaczego aktorzy i aktorki z Żydowskiego nie mieliby grać szekspirowskich postaci? Dlaczego to takie oczywiste? Aktorzy żydowscy to tak naprawdę getto branżowe, nie narodowe, i na tym polega ich największy problem. Spektakl Smolar ma szansę to zmienić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji