Artykuły

KONFRONTACJE: JURANDOT, TEATR I KRYTYCY

O "Dziewiątym sprawiedliwym" pisałem w tym samym miejscu niespełna rok te­mu. W dwa miesiące po wydrukowaniu sztuki Jurandota w Dialogu, na kilka miesięcy przed serią ostatnich premier teatralnych (Szczecin, Olsztyn, Bydgoszcz, Warszawa). "Dziewiąty sprawiedliwy" nie był już wtedy pozycją najświeższego wy­pieku, wraz z Zygmuntem Greniem mu­sieliśmy więc nie tyle prezentować no­wy, nieznany tekst, ile próbować określić rangę i znaczenie ostatniej propozycji teatralnej Jurandota. Zrobi­liśmy więc, na co nas było stać: Greń przypomniał o zjawisku noszącym wdzię­czną nazwę "kryzysu komedii", zauważył trafnie, że również u Jurandota nie ma bohatera komediowego, którym mógłby stać się - być może - ów dziesiąty, nie­obecny w komedii sodomskiej, sprawie­dliwy, wrzucił kilka kamyków do ogród­ka Jurandotowego - raziła go zmistyfikowana pseudo-złośliwość autora ("Mniej dobroci, której nawet złośliwość nie po­maga. Ta maska rozpustnika o gołębim sercu jest już zużyta do końca przez fe­lietonistów. Wolałbym już gołębiego sta­ruszka o sercu rozpustnym..."), poklepał wreszcie autora po ramieniu - "jak ma­ło się tu dzieje w istocie, aby odwrócić bieg zdarzeń, aby przenicować mit" - i polecił "Dziewiątego sprawiedliwego" z czystym sumieniem publiczności łakną­cej w teatrze zabawy. Piszący te słowa wydziwiał dla odmiany nad płaskością morału końcowego, głoszącego, że w biblijno-aluzyjnej Sodomie sprawiedliwych jest bez liku, nikt jednak nie miał odwa­gi się do tego przyznać, bojąc się posą­dzenia o "frajerstwo"; zwrócił następnie uwagę na niejakie pokrewieństwo styli­styczne ostatniej sztuki Jurandota z wzorami dramaturgii parabolicznej (Brecht, Dürrenmatt), na zjawisko "podciągnięcia się" wzorów dramaturgii użytkowej, w wyniku czego "teatr elitarny zaczął się oto coraz częściej utożsamiać z teatrem na co dzień"; pokłonił się Jurandotowi, w którego ostatniej sztuce dojrzał nową for­mułę komedii użytkowej, oświadczając pod koniec, że dziesiątym sprawiedliwym jest w gruncie rzeczy sam Jurandot, któ­remu starcza odwagi, żeby się przyznać, że jest tylko komediopisarzem. Jako trzeci świadek zwycięstwa Jurandota nad samym sobą i wytartym schematem nie­gdysiejszego "Męża Fołtasiówny" przywo­łany został wreszcie Konstanty Puzyna, który wziął o tyle serio próbę wpisa­nia współczesnych spraw w historię bi­blijnej Sodomy, że usiłował dopowiedzieć własne, inne niż u autora zakończenie wizyty trójki aniołów na ziemi, gdzie szukali dziesięciu sprawiedliwych - i nie mogli ich znaleźć: mieszkańcy Sodomy buntują się przeciw wyrokom niebios, żą­dają, by sądzić ich nie wedle abstrak­cyjnych ideałów niebiańskich, ale włas­nych, ziemskich pojęć sprawiedliwości. Przypomnienie tego, co zostało powie­dziane przed wprowadzeniem sztuki Ju­randota na cztery sceny wydaje się być rzeczą ważną: opinie późniejsze, wypo­wiedziane w nerwowej atmosferze dys­kusji popremierowych, wyrządziły "Dzie­wiątemu sprawiedliwemu" i jego autorowi sporo krzywdy. Komedia o dziewięciu sprawiedliwych z Sodomy, najbardziej udała, na pewno - najbardziej ambitna rzecz w twórczości dramatopisarskiej Ju­randota, miała najgorsze, najbardziej zja­dliwe, pełne wzgardliwej nonszalancji re­cenzje. Gorsze od istotnie chałowatej "Miss Polonia". Przedstawienie Ludwika René z warszawskiego Teatru Dramatycznego, jedno z czterech, jakich doczekał się do­tychczas "Dziewiąty sprawiedliwy", jest przeto nie tylko próbą sceniczną tekstu literackiego. Także próbą teatru, który po Brechcie, Dürrenmatcie i Arystofanesie (Ptaki w opracowaniu Osieckiej i Jarec­kiego) sięga po Jurandota. Także próbą krytyki, która we wtorek lamentuje nad brakiem współczesnej, zabawnej i w mia­rę ambitnej komedii, a w czwartek ko­pie niemiłosiernie teatr i autora za "Dzie­wiątego sprawiedliwego", który jest i współczesny, i zabawny, i w miarę am­bitny, i który jest - komedią. Komedią z Sodomy. Niewielkiej mieś­ciny biblijnej zniszczonej ponoć przez ogień i siarkę za życie występne miesz­kańców - i przeto sławnej. Amerykanie chcieli dwa lata temu zbudować w tym miejscu pokazowe "wesołe miasteczko" z domami gry, domami rozpusty, kabare­tami, dancingami,basenami pływackimi,bankami dolarowymi i lotniskiem dla helikopterów - pod wymowną nazwą "Sodoma and Gomorra". Julian Stryj­kowski poświęcił Sodomie swój dramat biblijny z ikonostasem, ciężki i powolny jak sama księga Genesis. Na drugim krańcu znalazł się Jurandot, dla którego miasteczko Lota i sodomskiej niesprawie­dliwości stało się ledwie pretekstem do wesołej przypowieści o Joasie-Huncwocie,który udawał że czyni zło, aby tylko nie uchodzić za sprawiedliwego frajera, o mieście wstydzącym się miana sprawie­dliwego i jego mieszkańcach, którzy uda­ją gorszych niż są - byle nie stracić powszechnie obowiązującego fasonu "kla­wych cwaniaków". Także pretekstem do napisania kilkudziesięciu dowcipów, bonmotów, do zaprezentowania widzowi go­dziwej rozrywki rodem z godziwego ka­baretu. Każdy wybiera w Sodomie to, co jego sercu bliższe. Firmę dla businessu dolarowego, materiał dla niefrasobliwej komedii z optymistycznym finałem...

W Teatrze Dramatycznym ocalał cały Jurandot: ten, który dla napisania kome­dii użytkowej sięgnął po środki teatru pa­rabolicznego Brechta i Dürrenmatta, ten, który także w teatrze dramatycznym nie rezygnuje ze stylistyki kabaretowej, ten wreszcie, dla którego poczciwie grzeszna Sodoma biblijna jest także poczciwą So­domą nadwiślańską, w której naród rów­nież udaje, że imponuje mu jedynie postawa cwaniaka nie dającego się nabić przez nikogo w butelkę.To udawanie było zresztą najłatwiej­sze. Teatr współczesny zna przecież do­skonale chwyt o niewinnej nazwie "sty­lizacja", dzięki któremu Hamlet mógłby rozgrywać się na krużgankach ostatniego piętra Pałacu Kultury i być opowieścią o młodym adiunkcie Polskiej Akademii Nauk mieszczącej się kilka pięter niżej. Do biblijno-warszawskiej stylizacji językowej Jurandota teatr dodał zatem umiarkowanie natrętną stylizację kostiu­mu i dekoracji, z kolumną prawodawcy przypominającą jako żywo widoczek ko­lumny Zygmunta, z modnymi tak w So­domie jak w Warszawie torbami lotni­czymi "Sabeny" i "Air France", z kokie­teryjnie obnoszonymi pończoszkami ny­lonowymi i równie natrętnymi na placu Zamkowym, co na centralnym placu w Sodomie gołębiami, które opaskudzą ją każdy, najbardziej nawet dostojny pom­nik. Operetkowo-aluzyjna scenografia Wojciecha Siecińskiego podpowiedziała kpiący ton przedstawienia. Patrząc na rozpięty na tylnym planie obrazek z świę­tym bydlęciem, kolumienkami, szuflada­mi, z których wylewają się sznury pereł i inne bezcenne rupiecie, z zegarami i po­skręcanym malowniczo żelastwem, naj­bardziej nawet zasadniczo nastawiony widz nie będzie pytał, kim jest ów groź­ny bóg, który chce pokarać miasto ogniem i siarką, albo w jakiej części świata leży rozpustna Sodoma. Jest od początku "w domu", adresowane do widowni szy­dercze apostrofy kaznodziejstw przyjmu­je z pokorą do siebie i powtarza w du­chu solenne postanowienie: nie będę wię­cej grzeszył niesprawiedliwością, nie będę się wstydził własnej dobroci i szlachetno­ści, nie będę ukarany ogniem i siarką, nie będę Joasem-Huncwotem, co mam czynić dobrego uczynię, nie wstydząc się mego frajerstwa, nie będę, nie będę... Dawno już nie oglądaliśmy na scenach warszawskich tak pozytywnego i krzepią­cego moralnie widowiska. Co złego mo­gło być powiedziane o rzeczywistości so­domskiej,zostało powiedziane, klapa na­rzekania narodowego pozwoliła ulotnić się resztkom sceptycznego "tumiwisizmu", zostali na scenie i na widowni ludzie- aniołki, oczyszczeni ze zwątpienia i obaw, czy aby szlachetność się opłaci. Terapia szyderstw kabaretowych, jak zwykle, okazała się niezawodna. "Dziewiąty sprawiedliwy" w Teatrze Dra­matycznym jest bowiem nie tylko swoj­ski, jest także lekki i niezobowiązujący do nazbyt męczącego namysłu. René nie przygniótł tekstu eschatologią teatralną ani surową moralistyką. Pokazuje kome­dię, z całą świadomością, że jest to tyl­ko komedia,taka,która śmieszy i ba­wi, która jest wystarczająco współczesna, by określić na podstawie tekstu - nie tylko doczepionych mechanicznie rea­liów - datę jej napisania, która jest wreszcie jakoś "ważna" w swoich wnioskach końcowych, i która może służyć teatrowi nie nazbyt elitarnemu na chleb powszedni. Zresztą, powiedzieć o war­szawskim "Dziewiątym sprawiedliwym", że jest tylko komedią, znaczy powiedzieć za mało. Jurandot na sugestię teatru dopi­sał jeszcze kilka piosenek pełniących po części rolę songów, po części - arietek operetkowych, które zbliżają spektakl wyraźniej jeszcze w stronę kabaretu. René ze swojej strony nie ograniczył się do relacjonującego, wolnego od śladów prze­żywania i prawdopodobieństwa psycholo­gicznego podawania tekstu, wprowadził także parodię stylów, przegląd persyflażowo prezentowanych próbek teatru roz­rywkowego. Parodię stylów "Syreny", STSu, operetki, Brechtowskiego musica­lu, telewizyjnych programów rozrywko­wych, własnych i cudzych przedstawień z Teatru Dramatycznego. Lekka muza została pożeniona raz jeszcze - tym razem w planie teatru - z reminiscencjami z "Dobrego człowieka z Seczuanu", z "Pta­ków", z Dürrenmatta. "Dziewiąty sprawie­dliwy" miał od początku luźną, trochę roz­chwianą konstrukcję - nie na próżno Greń pisał o braku jednostkowego bohatera w komedii Jurandota, o kryzysie bo­hatera i kryzysie intrygi, które zadecy­dowały o kryzysie komedii w ogóle - poddany teraz zabiegom inscenizacyjnym przestał być ostatecznie komedią "zam­kniętą", stał się po prostu dobrym kaba­retem, ze scalającym luźne skecze i bonmoty jednolitym motywem fabularnym. Nie najgorszym kabaretem, jak się okazu­je: to, co mogłoby być poczytane za pre­tensjonalne kopiowanie dramatu serio, przerodziło się w parodię teatru poważ­nej muzy. Przy okazji "sprawdził" się model no­wej komedii, która schematy teatru mie­szczańskiego z okresu seryjnie powielane­go salonu Flersa i Caillaveta wymieniła na schematy Brechtowsko-Dürrenmattowskie. Pierwszą na gruncie polskim kome­dię nowej stylistyki użytkowej powtarza­jącej nie wzory salonowej sztuki konwersacyjnej, ale odkrycia "awangardy" współczesnego dramatu, zagrał w War­szawie teatr, który wypracował sobie swój własny styl właśnie dzięki szkole "awangardy" Brechta, Dürrenmatta czy STSowskiej wersji Arystofanesa. René'mu z łatwością przyszła zmiana tonu, zrobie­nie zabawy teatralnej ze sztuki operują­cej podobną materią dramatyczną, co teksty, poprzez które pokazywał na se­rio przebieg i skutki odwiedzin starszej pani, kłopoty dobrego człowieka z Seczuanu etc. Wystarczyło, że zabawił się w lekkie sparodiowanie siebie i kolegów-reżyserów z tego teatru. Zamiast pod­stawić nogę Jurandotowi albo wcisnąć go w kostium poważnej i zasadniczej dra­my - co byłoby pokusą dla niejednego - pokłonił się autorowi i bawił się z nim razem ku uciesze widowni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji