Triumf osobowości
ZASKOCZENIE teatralnej Warszawy jest zupełne. Nie tylko tym, że Jerzy Grzegorzewski wziął na warsztat "Operę za trzy grosze" Bertolta Brechta, ale i wynikiem jego poczynań. Grzegorzewski to twórca przedstawień pozornie mało efektownych, poeta scenicznych mroków, reżyser dramaturgii często bardzo trudnej, raczej sięgający w głąb, niż dbający o względy tzw. szerokiej publiczności. A tu - musical Brechta i Kurta Weila, bijący wszędzie rekordy powodzenia! Na przykład na Broadwayu, w Theatre de Lys, sztuka ta szła po wojnie przez siedem lat osiągając dwa tysiące przedstawień.
Jest to zarazem najlepsza oznaka przemian czasu, podczas których zagubiła się gdzieś ostrość społeczna "Opery...", a pozostała jej wspaniała widowiskowość.
Przypomnijmy, że polska prapremiera (reż. Leona Schillera) w 1929 r. w Teatrze Polskim, w niecały rok po prapremierze berlińskiej, zakończyła się skandalem. Nie pomogło nawet to, że parę głównych postaci odtwarzali popularni i lubiani aktorzy: Mackie Majchrem był Mariusz Maszyński, Polly Peachum - Maria Modzelewska. Schillerowi za karę uniemożliwiono pracę w stolicy. Dziś takie przygody Grzegorzewskiemu nie grożą. Chociaż trzeba przyznać, iż Brechta nie wystawiano u nas po wojnie przez długi czas. Triumfy estetyki socrealistycznej na to nie pozwalały (nawet mimo wizyty zespołu Brechta i Heleny Weigel w 1952 r.). Dopiero w r. 1954, po raz pierwszy po wojnie Teatr im. Słowackiego w Krakowie wystawił "Kaukaskie kredowe koło"; parę miesięcy wcześniej studenci warszawskiej PWST zagrali jednoaktówkę Brechta. Powojenna premiera "Opery..." odbyła się w r. 1957, w Teatrze Polskim we Wrocławiu. W r. 1958 miało miejsce sławne wystawienie warszawskie w Teatrze Współczesnym, w reżyserii Konrada Swinarskiego, główne role grali, ze wspaniałym efektem, Kalina Jędrusik i Tadeusz Pluciński.
Schiller i Swinarski - wielkich miał Grzegorzewski poprzedników. W tej swego rodzaju, konfrontacji udało mu się obronić dzięki zachowaniu własnej stylistyki. Zaważył na tym bardzo przemyślany wybór obsady, równie zaskakujący jak osoba reżysera. Jonatana Peachuma zagrał Marek Walczewski, który stworzył wspaniałe role w trudnym repertuarze groteskowym. Jenny kreuje Teresa Budzisz-Krzyżanowska, znakomita odtwórczyni wyrafinowanych, skomplikowanych kobiet. To główne zaskoczenia obsadowe. Nieco mniejszym było doskonałe wykonanie lamentacji o Mackie Majchrze przez Annę Chodakowską, przemalowaną na Murzynkę.
Nie na darmo Grzegorzewski zaczął swoją karierę artystyczną od malarstwa. Jego wielką wrażliwość plastyczną widać zwłaszcza w scenach grupowych, komponowanych wyraziście i z wielkim smakiem, w których nie ma nic przypadkowego; każdy wykonuje wyraźnie nakreślone zadanie. Umiejętność operowania ściszeniem, mrokiem również się przydała. Dlatego widowisko pulsuje - od tonu niemal kameralnego, do efektownych scen grupowych, pełnych świetnie opracowanego ruchu i dźwięku. Nie zabrakło też reżyserskiego żartu, np; przesuwająca się nad sceną figura konia, jak z dziecinnej karuzeli, na którym ma przybywać goniec królewski, niosący Mackiemu ułaskawienie.
Grzegorzewski znakomicie też wykorzystał muzykę Kurta Weila. Ona organizuje rytm przedstawienia, określa jego atmosferę i temperaturę emocjinalną. Jazzowe związki tej muzyki bardzo trafnie zachowuje zespół pod batutą Macieja Cegielskiego. Nadspodziewanie dobrze śpiewają aktorzy, np. Budzisz-Krzyżanowska, świetna m. in. w duecie z doświadczonym pod tym względem Piotrem Fronczewskim. Przedstawienie wzbogaciło muzycznie powierzenie sporej partii wokalnej Jolancie Hanisz. Szkoda tylko, że te wysiłki reżysera i całego zespołu zostały pomniejszone przez bardzo kiepski i przestarzały system nagłośnienia sali, który efektami dźwiękowymi bardziej kojarzył się z prowincjonalnym domem kultury niż ze stołecznym, mającym nowatorskie ambicje artystyczne, teatrem. Stanowczo mecenas powinien zafundować Teatrowi Studio coś mniej obrażajacego uszy.
Znamienne jest rozłożenie akcentów aktorskich. Na czoło wysunął się Marek Walczewski jako Jonatan Peachum. Gra we właściwym sobie stylu, nie unikając deformacji, a nawet groteski. Znakomitą jego partnerką jest Małgorzata Niemirska w roli pani Peachum, zmieniona nie do poznania w charakterystycznym emploi. Za pośrednictwem Walczewskiego reżyser narzuca ostry, groteskowy czasami styl reszcie zespołu. Wyrazista jest Monika Świtaj w roli Polly, umiejętnie łącząca wdzięk pierwszej naiwnej z ostrością i wyrachowaniem. Bardzo dobrą, groteskową postać przekupnego szeryfa Browna stworzył Jacek Jarosz.
Od całości stylistyki zespołu aktorskiego odbiega Piotr Fronczewski, któremu reżyser pozwolił na zachowanie własnej osobowości scenicznej. Mackie Majcher Fronczewskiego jest wzorowany na postaciach z amerykańskiej czarnej serii filmów gangsterskich z lat trzydziestych. Kamienny spokój, sarkastyczny racjonalizm. To wszystko kojarzy się z Humphreyem Bogartem. Ale bez niewolniczej zależności. Nie powinno, co prawda, dochodzić do sprzeczności między wyglądem scenicznej postaci a jej opisem w tekście, zawartym w słowach partnerów. Coś z tym trzeba zrobić - albo zmienić wygląd aktora, albo skreślić fragmenty tekstu.
Grzegorzewski racjonalizuje sceniczny półświatek. Odejmuje np. Mackiemu urok romantycznego bandyty. Mackie Grzegorzewskiego i Fronczewskiego jest po prostu
dżentelmenem pracującym w dość ryzykownej branży, który tę branżę chce zmienić, gdy zachodzi potrzeba. Ale naszemu reżyserowi ta racjonalizacja nie jest potrzebna - jak Brechtowi - do oskarżenia mieszczaństwa i kapitalizmu. Opierając się na niej, Grzegorzewski buduje bardzo humanistyczną wymowę przedstawienia. Półświatek to po prostu grono biednych, cierpiących ludzi, których w podziemie społeczne popchnęły błędy i egoizm rządzących.
"Opera za trzy grosze" w Teatrze Centrum Sztuki Studio ma nie tylko świeżą i oryginalną stylistykę teatralną, właściwą tylko Grzegorzewskiemu i jego zespołowi, ale też nową wymowę teatralną, odpowiadającą doświadczeniom naszych czasów.