Artykuły

Bez suflera

Od dawna wiadomo było, że w Studio przygotowuje się "O­pera za trzy grosze", z Fronczew­skim po długiej nieobecności na scenie. Premiera odbyła się na początku lutego. Kasy są odtąd oblężone. Muszę przyznać, że szedłem do teatru (w pierwszych dniach marca) z mieszanymi u­czuciami. Nie byłem pewny, czy Piotr Fronczewski nie jest zbyt­nio zmęczony Panem Kleksem (bo już chyba powinien). Nie by­łem pewny, jak Grzegorzewski będzie reagował z Brechtem, w dodatku ostatnie przedstawienie tego świetnego reżysera ("Po­wolne ciemnienie malowideł") bardzo mi się nie podobało i ba­łem się, że przechodzi on gorszy okres.

Przedstawienie rozwiewa nie­pokoje, okazuje się dobre i cieka­we. Grzegorzewski jest twórcą o bardzo określonym i konsek­wentnie prowadzonym stylu - to operowanie nastrojem, klima­tem, plastyczną metaforą. Przed­stawienie raczej statyczne, niedopowiedziane, posługujące się sta­łym zestawem rekwizytów, ryt­mów i aktorskich zachowań... Brecht - to dramat z założenia nastawiony na przekaz treści w swej formie, antyemocjonalny, zintelektualizowany, "wyobco­wany" i zdystansowany wobec świata i samego siebie. Przed­stawiając tego rodzaju sztukę, re­żyser bierze jakby w cudzysłów własną, od dawna znaną już po­etykę, pokazuje jej konstrukcję i wiązania - miejscami zakra­wa to nawet na autopastisz.

Na początku rozsuwa się nie­wysoka kurtynka z czerwonego pluszu, z wielkimi angielskimi lwami. Na przodzie sceny Mach­eath i Polly śpiewają duet, z ty­łu - za ścianą stajni, na tle czar­nego i straszliwie wygwiażdżo­nego nieba wolno jedzie w górę okrągły, lampionowy księżyc. Scena rozjaśnia się i wtedy na­stępuje właściwy prolog. Na tle grupki pół-żebraków - pół-ku­glarzy ze świata Peachuma i Macheatha wychodzi Anna Chodakowska pomalowana na czarno i naśladując sposób śpie­wania murzyńskich wokalistek, z akcentem na emisję soczystych, o ciemnej barwie tonów - śpie­wa ,,Lamentację o Mackie Majch­rze". Nad jej głową wysoko nad sceną, wjeżdża powoli, dostoj­nie przebierając kopytami, biały, błyszczący, lalkowaty koń. Jest już Murzyn (podrobiony) i zmyśl­na maszyneria - można zaczy­nać.

Za trzy grosze - ale jest to jednak opera. Orkiestra siedzi w kanale, w sposób operowy by­wa rozwiązany ruch sceniczny, tekst zaś (co zresztą bywa zwykłą praktyką u Grzegorzewskiego) jest tu partyturą widowiska cał­kowicie autonomicznego i rzą­dzącego się własnymi prawami. Choć fabuła, przynajmniej w węzłowych punktach, przedsta­wiona jest, myślę, jasno. Jaśniej niż to u Grzegorzewskiego bywało. Tyle że uwaga reżysera spo­częła przede wszystkim na for­mie przedstawienia.

Trudno jest dzisiaj grać Brech­ta ortodoksyjnie. Nie grywa się go prawie w ten sposób (podobnie jak G. B. Shawa). Ten teatr miał pobudzać u widza myślenie, a równocześnie tok tego myśle­nia określał jednoznacznie - za­bawka niby "zrób to sam", lecz z dostarczonych przez autora części zbudować można tylko jed­ną lokomotywę. Całość zało­żenia - o czym wielokrotnie pi­sano - oparta była na scjenty­stycznej utopii, która zestarzała się chyba całkowicie. Przy tym postulaty estetyczne Brechta - oprócz tego, że stały się kiedyś kopalnią obiegowych komunałów (co w części jest naturalnym porządkiem rzeczy) - są tak Proteuszowo nieuchwytne, że in­terpretować je można na wiele różnych sposobów. To też rzecz znana, dyskutowano o tym u nas już przed trzydziestoma laty - bo tyle mija od tryumfalnego ingresu Brechta na polskie sceny.

Brecht był mózgowcem i jego ostra, wybitna inteligencja sfor­mułowała teorię teatru, będącą bardzo intelektualną grą. Prowo­kuje to reżysera do dalszego in­telektualizowania przedstawienia. Równocześnie opierając się na samym tekście niewiele ma się tu do zrobienia w zakresie inter­pretacji wydarzeń - zbyt daleko sięga interpretacja autorska. W rezultacie - co jest raczej para­doksalne - najbardziej egalitar­ny z egalitarnych twórców daje doskonałą pożywkę teatrowi skomplikowanemu formalnie. Byłżeby Brecht nur fur Schwin­delfreie?

Najbardziej Brechtowskim w duchu przedstawieniem, jakie w ostatnich latach można było obej­rzeć w Warszawie, był chyba "Ukośny człowiek" Petera Schu­manna. The Bread and Puppet Theater, który miał wszelkie szan­se stać się czcigodnym reliktem wymierającej już formacji, prze­szedł długą ewolucję i przed dwo­ma laty, w czasie gościnnych występów w klubie "Stodoła" pokazał przedstawienie bardzo kameralne, o wysmakowanej, złożonej formie - znakomite. Równocześnie zaś V-Effekty były w nim wzorowe, epickość, nawet społeczna przecież problematy­ka - wszystko według zaleceń mistrza. Uwagę w tym przedsta­wieniu zwracało głównie jednak świetne metier z którym przed­stawiano poruszające w swojej prostocie przypowiastki.

Wracając do "Opery za trzy grosze": w tym dramacie wszechogarniającemu "efekto­wi obcości" służy konwencja znana każdemu, sławna, potęż­na - brukowego romansu. Anto­ni Słonimski tęsknił niegdyś do czytelników, którzy "czytają De­kobrę i Leblanca, bo im się na­prawdę podoba, a nie dlatego, że są specjalnie, potrójnie, tam i z powrotem wyrafinowani". W "O­perze..." jest trochę takiego właś­nie wyrafinowania. A że i Grze­gorzewski jest twórcą wyrafino­wanym, stanowić może to nić łączącą go z Brechtem. Drugą nicią jest, wspólny im obu, anty­naturalizm.

Opera i tingel-tangel, romans łotrzykowski i analiza społeczna - wszystko to jest w "Operze za trzy grosze", a u Grzegorzew­skiego dochodzi jeszcze subtelna plastyczna metaforyka i jarmarcz­ny kicz. Zabawa formą, obraca­nie konwencjami dominuje w tym spektaklu. Ruch sceniczny, zabu­dowanie przestrzeni, cała kon­strukcja dziania się teatralnego komentuje tekst, prezentuje sko­jarzenia jakby różnych sfer świa­domości i wariacje na temat sy­tuacji fabularnej. Dlatego na przy­kład w scenie "burdelowej" - ładnej bardzo w swoim senty­mentalizmie zamglonego, przed­miejskiego, knajpianego wieczo­ru - wchodząca nagle śpie­waczka, która (po niemiecku) wy­konuje coś w rodzaju pastiszu niemieckiej pieśni romantycznej jest jak najbardziej na miejscu. Komentuje (i to niegłupio) i na pewno "wyobcowuje". W każ­dym razie na pewno to przed­stawienie nie jest gwałtem na Brechcie.

Miejscem akcji jest tu scena, a w drugiej części spektaklu (po aresztowaniu Macheatha) two­rzy się scena na scenie: w głę­bi mamy drugą, pustą widownię. Wszystko jest teatralnością, po­kazem teatru w działaniu. Dużo jest techniki inscenizacyjnej - nawet śnieg pada. Bo jest w tym przedstawieniu i dużo inscenizacji, z całym właściwym dla tej sztuki użyciem maszynerii, zakomponowaniem przestrzeni scenicznej, operowaniem zespo­łami ludzkimi. Uroda i pomysło­wość niektórych obrazów jest u­derzająca. Prócz opisanego już burdelu efektowna jest makieta mostu Tower, w której "zapudło­wany" zostaje Mackie, ruch ko­tar i chóru w teatrze-do-kwadra­tu, będącym jednocześnie całym Londynem.

Przedstawienie oczywiście ma swoje wady. Szybkie tempo efek­townych zazwyczaj i błyskotli­wych obrazów słabnie trochę w dalszej jego części, gdzie pojawia­ją się puste miejsca. Jest kilka zakończeń - coś tu z rytmem się psuje. Poza tym - choć to już zdaje się siła wyższa - na­głośnienie jest tak fatalne, że słowa piosenek śpiewanych do mikrofonu (bo tylko część ich jest tak śpiewana - nie bardzo wiem, wedle jakiej zasady) nie do­cierają. Trochę jak na dworcu.

Choć trudno aktorstwo w tym spektaklu nazwać powściągli­wym, odbijają stylem od reszty wykonawców Peachumowie, czy­li Małgorzata Niemirska i Marek Walczewski. Ich brawurowa gra jest ekspresyjnie groteskowa, choć przy tym miejscami - jakby trochę grubymi nićmi szyta. Nie jest to zresztą nawet zarzut pod adresem aktorów, widać, że takie mieli zadanie. Walczewski pre­zentuje (karykaturalnie) zacho­wania podobne do znanych już z poprzednich przedstawień Grze­gorzewskiego - tu właśnie m. in. można by się dopatrywać auto­pastiszu reżysera. Świetne jest pierwsze wejście Walczewskie­go, który zacząwszy mówić do żony normalnie, zapada nagle w coraz bardziej bełkotliwe zrzę­dzenie, dając jeden mocny rys "obrzydliwego mieszczucha", potem oboje stają się nieco sche­matyczni - choć bardzo śmiesz­ni. Właśnie. Publiczność reaguje na ich wejście trochę tak, jakby clowni przyszli rozruszać towarzy­stwo w przerwie między poważ­niejszymi numerami. To też chyba przewidziano. Rozumiem inten­cje reżysera, nie wiem tylko, czy oni właśnie powinni dostawać najbardziej entuzjastyczne brawa pod koniec przedstawienia. Ja klaskałbym raczej Budzisz-Krzy­żanowskiej. Miała trudniejszą rolę. Fronczewskiego natomiast było w ogóle mało. Wystąpił w przedstawieniu jako gwiazdor, w jego grze podziwiać można by­ło przede wszystkim znakomite rzemiosło i technikę. Szkoda, że tak małą rolę dostała Marta Do­bosz, świetna Jenny w przedsta­wieniu dyplomowym PWST przed trzema laty. Opracowanie mu­zyczne Ireny Kluk, z jego "ope­rowymi" fragmentami uważam za udane, może z wyjątkiem nie­co rozmytego finału.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji