Artykuły

Najciemniej pod latarnią

Wkoło aż huczy. Wszyscy wiedzą kto, kogo, z kim zdradza. Tylko zadufany mąż, sam nie bez winy, niczego się nie domyśla. Hoduje żmiję na własnej piersi, za­chęcając przyjaciela domu do bywa­nia pod jego dachem. Ani mu w zaro­zumiałej głowie zaświta, że ktoś mo­że zainteresować się jego bogobojną małżonką, uwodzić ją cichaczem, gdy tylko nadarza się okazja. I ten wierny przyjaciel korzysta także skwapliwie z wdzięków pokojówki, którymi nie gardzi pan domu.

Najzabawniejsze są sceny, w któ­rych oszukiwany podwójnie Hrabia Wacław - Janusz Gajos traktuje oszu­kującego go Alfreda - Piotra Macha­licę w świętoszkowatej postaci jako najlepszego powiernika swoich mę­skich spraw. I chełpi się swoją prze­wagą, perorując o zazdrosnych mę­żach godnych kary.

Lekceważona przez męża Elwira - Krystyna Janda - jest skłonna do płaczliwości z byle powodu; leje łzy zarówno z radości, jak i smutku. Ro­zumiemy, że to może denerwować jej życiowego partnera. Mimo nękają­cych ją wyrzutów sumienia, nie ma jednak dość siły, aby zerwać z ko­chankiem. Pełna wahań, za każdym razem mu ulega. Ale znudzony mąż widzi ją tylko cnotliwą, oddającą się w ciszy robótkom ręcznym, albo wy­chodzącą do kościoła.

A Justysia - Joanna Żółkowska - jest cwana, sprytna. Nawet nie stara się być kokieteryjna. Popycha po prostu akcję w kierunku, jaki wyzna­cza jej własne wyrachowanie: owija wszystkich wokół palca.

Ten piąty to Kamerdyner - Gustaw Lutkiewicz. Sługa o nienagannych manierach, spoglądający z dystan­sem na wszystko, co się wokół dzie­je, nie dający się ponieść żadnym emocjom.

I tak się toczy ta ludzka komedia, wieczna gra przyciągania i odpycha­nia płci obojga, miłości i zdrady, pozorów i prawdy, naiwności i przebie­głości.

"Męża i żonę" napisał Aleksander {#au#207}Fredro{/#} jako dwudziestoparolatek. Uderz w stół... Po prapremierze w ro­ku 1822 we Lwowie komedia wzbu­dziła, jak to delikatnie określano, niepokój w kołach towarzyskich ze względu na wielce niemoralne treści. A w Warszawie "stare kwoki gorszy­ły się" - jak doniósł autorowi ktoś bliski.

Doborowy kwintet aktorski war­szawskiego Teatru Powszechnego pod wodzą reżysera Krzysztofa Zale­skiego pozwala nam cieszyć się przede wszystkim urodą Fredrow­skiego stylu, wartkością wiersza, dowcipem, ironią, mistrzostwem dia­logów, sztuką konwersacji.

O zgorszeniu nie ma mowy. Minę­ło przecież sto siedemdziesiąt jeden lat od pierwszego ukazania się sztu­ki na scenie. I w tym czasie świat tak wyćwiczył się w intrygach małżeń­skich i pozamałżeńskich, pobrał tyle nauk w różnych szkołach erotycz­nych, że wersja Fredry wydaje się ła­godna. I dobrze, że reżyser nie przy­dał jej współczesnej ostrości, pozo­stawił ją w klimacie epoki, w ścia­nach salonu, z którego kochanek rej­teruje przez okno, a nie biegnie do windy... w dżinsach. We wszystkich scenach zostały zachowane wdzięk i elegancja formy, co jest tym bar­dziej zabawne.

Za co kochamy hrabiego Fredrę? Bo wielkim komediopisarzem, znaw­cą ludzkiej duszy, męskiej i dam­skiej, był. "Mówię to, że kto zwodzi, ten bywa zwiedziony, że zawsze takie same i męże, żony." Pod tym wzglę­dem nic w ludzkiej naturze się nie przekręciło. I dobrze, że w roku 1993, w dwusetlecie urodzin komediopisa­rza, przeszła przez kraj fala nowych inscenizacji Fredrowskie. I w tych lepszych, i gorszych Fredro pozosta­je zawsze górą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji