Uwaga - schody...
Już to powiedzieć trzeba, że czego jak czego, ale braku operatywności i artystycznej aktywności stołecznemu Teatrowi Wielkiemu zarzucić dziś z pewnością nie można. Wnet po pierwszej w nowym sezonie premierze - wystawionym w połowie września "Cyruliku sewilskim" - w ciągu kilku zaledwie tygodni przygotowano bowiem kolejno: piękny balet Emila Wesołowskiego "Legenda o Józefie" do mało u nas znanej muzyki Ryszarda Straussa powstałej na tle powieści Tomasza Manna a dopełnionej tutaj jego poematem symfonicznym "Śmierć i wyzwolenie"; następnie - galowy spektakl dla uczczenia dziesiątej rocznicy śmierci wielkiego tenora Maria del Monaco; i wreszcie - nową inscenizację "Toski", od kilku już lat nieobecnej w repertuarze Teatru po zdjęciu poprzedniej inscenizacji z roku 1969, granej z powodzeniem przez wiele sezonów. Tym więc dwu ostatnim wydarzeniom pragniemy obecnie kilka słów poświęcić.
Na wspomniany wyżej bardzo ładnie pomyślany galowy spektakl złożyły się fragmenty trzech oper, w których ongiś Mario del Monaco szczególnie świetne odnosił sukcesy, a mianowicie, pierwszy akt "Normy" Belliniego dyrygowanej przez Josego Marię Florencio Juniora z udaną kreacją śpiewaczki armeńskiej Hasmik Papian (pisaliśmy o niej już przy okazji premierowych przedstawień w ubiegłym sezonie), trzeci akt przygotowywanej właśnie do wystawienia za kilka dni "Toski" pod batutą Tadeusza Wojciechowskiego oraz ostatni akt "Otella" Verdiego, w wersji koncertowej, znakomicie poprowadzony przez Mieczysława Dondajewskiego. Ta właśnie pozycja wieczoru zyskała też najżywszy bodaj aplauz słuchaczy, a to za sprawą wspaniałych zaiste kreacji dwojga rosyjskich gości: śpiewającej partię Desdemony Łarisy Szewczenko (cóż za cudowne piana!) oraz odtwarzającego partię tytułową Aleksieja Stieblanko. autentycznego bohaterskiego tenora, o głosie pełnym mocy i blasku w górze oraz imponującym soczystym, ciemnym, prawie barytonowym brzmieniu w dolnym rejestrze.
Galowy ów wieczór poprzedzony został tradycyjnym już (od czasu objęcia dyrektorskich rządów przez Sławomira Pietrasa) spotkaniem z publicznością z cyklu "Opera viva", w którym wziął udział syn wielkiego śpiewaka Gian-Carlo del Monaco, wybitny reżyser, obecnie dyrektor teatru operowego w Bonn. Barwnie, ze swadą i humorem opowiadał o rozmaitych epizodach kariery swego sławnego ojca, w tym m.in. o jego przygodach w trakcie wspólnych występów z tyleż kochającą organizowane po trosze przez zapobiegliwego małżonka owacje publiczności, co krewką Marią Callas, oraz o tym, jak niegdyś, w 1959 roku, podróżując do Moskwy musiał szereg godzin czekać właśnie w Warszawie na możliwość przesiadki do następnego pociągu i postanowił spędzić ten czas udając się (całkowicie incognito!) do Opery na przedstawienie granego akurat "Trubadura". Został jednakże rozpoznany przez bystrą kasjerkę (w programie figurowało bowiem jego zdjęcie) i - uroczyście powitany ze sceny przez dyr. Tadeusza Bursztynowocza. Z przemówienia tego wszakże zrozumiał Mario del Monaco jedynie swoje nazwisko oraz słowo ,.tenor" i przeświadczony był, iż w Operze naszej zachorował tenor, a jego, znajdującego się przypadkiem na widowni, uprasza się o nagłe zastępstwo... Ofiarował też p. Gian-Carlo del Monaco Teatrowi Wielkiemu sceniczny kostium swego ojca z jego ostatnich występów w roli Otella.
Z kolei - premiera "Toski". Dominującym elementem tego spektaklu (stanowiącego zresztą, z niewielkimi tylko zmianami, replikę łódzkiej inscenizacji sprzed dwóch bodajże lat) okazała się... oprawa scenograficzna, a ściślej eksponowane na froncie sceny różnego rodzaju schody, po których poruszać się muszą bohaterowie dramatu. Twórca projektu dekoracji Mariusz Chwedczuk zatęsknił bowiem, jak sam oświadczył, do zabudowania całego otworu scenicznego, którego ogromne wymiary pozostają najczęściej nie wykorzystane i za zgodą reżysera Klausa Wagnera ulokował kolejne epizody rozwijającej się akcji na różnych poziomach.
Wędruje zatem w pierwszym akcie Cavaradossi, potem także Tosca, na wysoko umieszczony podest za wielkim ołtarzem kościelnym, gdzie urządzono prowizoryczną pracownię malarza. W akcie drugim po paradnych wielkich schodach kroczą goście zaproszeni na uroczystość w pałacu Farnese, zaś po innych, znacznie mniej komfortowych, uwięziony artysta strącony zostaje do podziemia, gdzie baron Scarpia ma swój pokój przesłuchań i obok cele tortur (że to obskurne pomieszczenie nie bardzo wygląda na siedzibę wszechwładnego prefekta policji i mogłoby co najwyżej być izbą pozostającego w jego służbie żandarma Sciarrone to już inna sprawa). Także i w akcie ostatnim Cavaradossi, który przed chwilą ofiarował więziennemu dozorcy kosztowny pierścień w zamian za zgodę na napisanie ostatniego w życiu listu, porzuca jak gdyby ten zamiar i wspina się po schodkach na górną platformę fortecy, aby tam w tęsknej arii marzyć o ukochanej. Tak więc otwór sceny istotnie został skutecznie zabudowany wzwyż; pozostała natomiast nie wykorzystana jej głębia, a chwilami nawet odnosiło się wrażenie pewnej ciasnoty. Czy o to chodziło?
Drugi z kolei element spektaklu z wielką siłą narzucający się odbiorcy, to brzmienie orkiestry, prowadzonej sprawną batutą Tadeusza Wojciechowskiego z niepospolitym, dynamicznym rozmachem. Z trudem tylko przebijały się przez nią miękkie i raczej delikatne głosy protagonistów: Joanny Cortes (Tosca) i Sylwestra Kosteckiego (Cavaradossi) oraz mocny, ale widocznie nie dość na warunki naszego Teatru nośny baryton Zbigniewa Maciasa (Scarpia).
Na konferencji prasowej usłyszeliśmy m.in. iż treść "Toski", to "brudna historia policjanta i śpiewaczki". Czy nie mogłaby to być raczej czysta historia śpiewaczki i malarza-patrioty, brutalnie zniweczona przez policyjną przemoc i niskie instynkty człowieka skupiającego władzę w swym ręku? - oto jest pytanie.
I pytanie drugie: skoro ta właśnie inscenizacja opery Pucciniego wywołała już swego czasu w Łodzi, mówiąc oględnie, mieszane uczucia, to czy nie było rzeczą nieco ryzykowną powtarzanie jej na znacznie większej scenie w Warszawie?