Artykuły

Opowieść o świecie między jawą a snem

"Alina na zachód" w reż. Pawła Miśkiewicza w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Jacek Wakar w Życiu Warszawy.

Nienazwane miejsce gdzieś na końcu świata, upał, który oblepia ludziom twarze i ciała, odbiera ostrość widzenia. "Alina na zachód" w Teatrze Dramatycznym to najlepsze od lat przedstawienie Pawła Miśkiewicza.

Tu żyje się tylko siłą przyzwyczajenia. Po stacji benzynowej przy zjeździe z drogi krajowej nr 15 została obskurna buda i niedziałające od wieków dystrybutory paliwa. Można byłoby je wyrwać z betonu, ale po co? Czas się zatrzymał, prawie nikt tu nie zagląda.

Tom (Marcin Bosak) podobno ma kłopoty z myśleniem, nie może wyzwolić się spod wpływu Barta matki Gerdy (Katarzyna Figura). Ta pracuje w banku i czasem pomyśli, że kiedyś jeszcze mogłoby być inaczej. Kaleki Nikodem (Władysław Kowalski) otwiera puszki z piwem pod domem, którym jest przyczepa kampingowa. Czasem tylko krzyknie na niemą żonę (Jolanta Olszewska), gdy za glośno puści radiową sieczkę. Niejaki Spex (Marcin Tyrol) walczy ze starym motorowerem, ale to "g..." od zawsze nie chce zapalić. Jego kumpel Bart (Andrzej Szeremeta) zapatrzy się na Gerdę, bo to przynajmniej jakaś namiastka życia. Powietrze stoi nie tylko od gorąca.

Paweł Miśkiewicz portretuje świat, który niepostrzeżenie wypadł z ram, świat rozmyty, pozbawiony wyraźnych konturów. Sztuka Dirka Dobbrowa "Alina na zachód" umożliwia stworzenie takiego teatru, bowiem jest wolna od typowych słabości niemieckiej dramaturgii. To nie jest jeszcze jedna "Niewina" Dei Loher (Miśkiewicz realizował ją w Starym Teatrze w Krakowie) ani nawet nie "Przypadek Klary" tej samej autorki, który reżyser przygotował we wrocławskim Teatrze Polskim. Nie twierdzę, że drugi z tych utworów to porażka, ale Dobbrow, inaczej niż Loher, potrafi łączyć realistyczną drobiazgową obserwację bohaterów z nastrojem poezji czy nawet magii. A to z kolei pozwala spojrzeć na "Alinę na zachód" zupełnie inaczej. Oderwać się od wszechobecnej w nowym, nie tylko niemieckim, teatrze publicystyki. Odkryć w niej opowieść, która nie zależy od miejsca i czasu. Opowieść bez końca.

Alina (Marta Król) przybywa do tego świata białym fordem mustangiem z 1969 roku, który pasuje tu jak statek kosmiczny na miejskim placu. Nie wiadomo, skąd jedzie ani dokąd zmierza, ale to nieistotne. Liczą się jej "zielone oczy jak u aligatora", hipnotyzujące, dziwne, niepokojące. Bo Alina jest realna, ale jakby nierzeczywista - tak przynajmniej znakomicie gra ją Marta Król. Jest piękną dziewczyną z krwi i kości, ale równie dobrze mogłaby być snem, niezbyt czystym pragnieniem prawie każdego faceta.

Pył, kurz i upał, a z drugiej strony, marzenie o lepszym życiu - takie jest widowisko Miśkiewicza. Najlepiej może widać to w mocnej roli Katarzyny Figury, która zmieniła się tu w grubą brzydką kobietę o łysej czaszce. Patrząc na aktorkę można być pod wrażeniem jej odwagi, chęci poddania się fizycznej transformacji. Jednak nie cielesna przemiana wydaje się najważniejsza. Gerda Figury z transem zmywająca szyby i przepychająca rezerwuar przypomina bohaterki dramatów austriackiego skandalisty Wernera Schwaba, choćby Maryjkę ze słynnych "Prezydentek" Mimo oblepiającego ją brudu pozostaje wewnętrznie czysta, wręcz nieskalana.

"Alina na zachód" daje wzruszenie, ale nie za darmo. Trzeba wejść w rytm spektaklu, zgodzić się na niespieszny tok opowieści, zanurzyć się w niej na dobre. Naprawdę warto.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji