Zjazd rodzinny
Wielu widzów, przybyłych na premierą "Zjazdu rodzinnego" Eliota (ur. w 1881 roku, najwybitniejszy współczesny poeta angielski) do maleńkiej Sali Prób Teatru Dramatycznego, niecierpliwie kręciło się w krzesłach. Niektórzy charakterystycznym pojękiwaniem dawali do zrozumienia, że tekst sztuki do nich nie dociera, że nie wiedzą o co chodzi na scenie. Jest to niewątpliwie duża trudność - zgromadzić w Warszawie dwieście osób, które byłyby skłonne wieczorem w teatrze do pewnego wysiłku. Tym bardziej jednak należy pochwalić teatr, reżysera Bohdana Porębę i przede wszystkim zespół wykonawców, że zaryzykowali sprzeciwić się ogólnemu dążeniu do łatwego chleba i tanich igrzysk.
Nie mam zamiaru szydzić z tych, którzy nie rozumieją poetyckiego dramatu Eliota (albo udramatyzowanego poematu) - ale z tych, którzy uważają, że nie rozumiejąc mają racją. Ostatecznie przecież trzeba wiedzieć, na co się idzie do teatru. Na "Zjazd rodzinny" Eliota nie idzie się po to, aby się dowiedzieć, czy lord Monchensey rzeczywiście wypchnął młodą lady za burtą statku, czy też chciał ją wypchnąć - czy też tylko w najskrytszych myślach liczył na to, że stanie się jej coś złego, a już ona sama przypadkowo wpadła do wody.Naturalnie wszystkie te trzy ewentualności są w dramacie Eliota rozpatrywane, ale nie w ten obrzydliwy banalny sposób, jak w płaskich kryminalnych sztuczkach. Owa detektywistyczna anegdota nawet nie jest tu opowiedziana - jest niedopowiedziana - ale rozmaite wynikająca z niej konsekwencje moralne, psychiczne, filozoficzne są bogato rozwinięte. Powstaje z tego świat filozofii i poezji, świat skojarzeń i wnioskowań na pierwszy rzut oka odległy - a po wniknięciu jakże bardzo bliski codziennemu obrazowi życia. Dramat Eliota nie jest poetyzowaniem świata. Jest to opowiadanie o świecie innymi słowy, niż te codzienne - dzięki czemu świat i człowiek mogą być zrozumiałe głębiej i wnikliwiej, niż na co dzień. Poznajemy ten świat złożony nie tylko z faktów, ale i z myśli, nie tylko z sytuacji, ale i z wrażeń i uczuć, nie tylko z teraźniejszości, ale z teraźniejszości zmieszanej z przeszłością i przyszłością. Poznajemy ten świat jako nasz własny i nagle odkrywamy w nim takie straszne moce i takie przekleństwa, jak w greckiej tragedii.
Reżyser nie ocenił ponadto wytrzymałości widzów i znacznie przeciągnął spektakl. Trzeba było coś skrócić. Niepotrzebnie także używał efektów dźwiękowych i muzycznych, bo nie godzi sie to z racjonalizmem i logiką tekstu (takie efekty to właśnie poetyzowanie,które jest sprzeczne z założeniem).
Natomiast aktorzy nadzwyczajnie dobrze trafili w ton pięknego tekstu Eliota. Zwłaszcza Adam Hanuszkiewicz mówił świetnie, z wewnętrznym napięciem, a czasem z przejmującym, zwróconym na pół do siebie uśmiechem. Doskonale łączył dialogi z monologami. Znakomite były sceny Hanuszkiewicza z Zofią Rysiówną i Haliną Dobrowolska. Zofia Rysiówna swoim wspaniałym wyglądem, głosem i interpretacją przykuwała uwagę najbardziej z całego zespołu damskiego, a przecież i Danuta Kwiatkowska, w roli starej lady Monchensey, stworzyła postać pełną i ciekawą.