UPADEK DOMU W WISHWOOD
W białej sali starego angielskiego dworu, wśród pękających ścian, pod pełnym zacieków sufitem stare damy i starzy gentlemani czekają na powrót Harrego. Oto zjazd rodzinny: pozory serdeczności, więzi familijnej, ciepła; pozory, że nic się w Wishwood nie zmieniło. Harry w nie nie uwierzy. Nie zgodzi się na grę, którą prowadzą jego ciotki, wujowie i matka. Ścigany przez Erynie morderca własnej żony nie może udawać czułości do rodzinnego gniazda. Przez siedem lat nie mógł pojąć siebie ani swego czynu. Dopiero w Wishwood zrozumiał, że ścigają go Erynie dawnych zbrodni, wywołane z podziemi jeszcze przez jego ojca i matkę, przez poprzednie pokolenia, przez ten próchniejący,odwieczny dom. Tu je zbudzono i dlatego tu go dopiero dopadły. Harry zrozumiał, że mszczą się na nim miłości i winy ludzi już dawno umarłych, że musiał dokończyć to, co oni zaczęli, popełnić grzech, który pomyślał jego ojciec. Czy nie ma ucieczki przed żądaniami umarłych, wyjścia z tego kręgu rozkładu i śmierci? Uciekaj z Wishwood - radzi mu Agata. Czy można uciec od swego przekleństwa? Urodził się przecież w tym zachłannym, rozpadającym się domu, ta stara, umierająca, a wciąż zachłanna kobieta, Amy, jest jego matką, jest wreszcie częścią dobiegającego kresu rodu i musi zginąć pod ciężarem jego upadku. Jaką jeszcze rolę przeznaczył mu los? Został już mordercą, co jeszcze go czeka? Woli umrzeć, niż się dowiedzieć. Fatum tragedii antycznej, sugestywnie pokazana chwila upadku starej rodziny i wielkie mistyczne tajemnice miłości i zbrodni, śmierci i narodzin, grzechu i ekspiacji; wielkie, mistyczne tajemnice, które muskają bohaterów prawie niedostrzegalnie, między śniadaniem a kolacją, między jedną banalną rozmową a drugą, w nudzie rodzinnej uroczystości. Nie cały dramat Eliota pokazano na Sali Prób Teatru Dramatycznego. Zamiast mistycznych tajemnic był tylko nieokreślony niepokój: "Dlaczego wszyscy się zachowujemy tak, jak gdyby drzwi się miały nagle otworzyć, a zasłony rozsunąć..." i nic więcej. O wiele silniejsze były pozory: ten angielski salon, te długie, powolne, monotonne rozmowy i ci starcy, którzy zdawałoby się nie mają już siły chodzić, nie wstają prawie z foteli, prawie się nie ruszają. Bohdan Poręba, reżyser spektaklu,wyobraził sobie "Zjazd" statyczny, wyciszony, rozwijający się w najpowolniejszym largo. Symbolizm bardzo akademicki, pieczołowitość niemal archiwalna. Odnosiło się wrażenie, że ta inscenizacja jest staranną rekonstrukcją przedstawienia, które było kiedyś, jakieś pięćdziesiąt lat temu żywe i którego opis zachował się w materiałach do historii teatru. Żywej poezji Eliota było najwięcej w pewnych partiach dialogów Agaty (Rysiówna) z Harrym (Hanuszkiewicz). Czysta i przejmująca ich rozmowa była istotnie badaniem, drążeniem tajemnic, próbą zrozumienia tego co zaszło, próbą zrozumienia, co trzeba robić dalej. Agata, stara, mądra kobieta, która już wszystko widziała i wszystko przeżyła, powierzyła Harremu nie tylko straszne tajemnice rodzinne, lecz i coś straszniejszego jeszcze: pokazała mu całą swoją i jego bezradność wobec losu. Harry-Hanuszkiewicz niepewny, skupiony, szukający wyjaśnienia swojej zbrodni, jakby zdziwiony sobą i tym co się z nim dzieje i po omacku błąkający się wśród tajemnic, po tej rozmowie odejdzie by się zabić. Na nic mądrość i dobroć Agaty, na nic jej kolejne wyrzeczenie. Agata, która wie wszystko, wie i o tym także. Na nic ślepa, zaborcza zachłanność Amy (Danuta Kwiatkowska), imponującej siwej lady, która nie chce i nie umie zrezygnować z niczego teraz, tak jak nie umiała zrezygnować z niczego w młodości. Matki despotycznej i nierozumnej, która nigdy niczego nie pojęła, która umiera w poczuciu własnej tylko krzywdy i nie wie, że w swym zaborczym pragnieniu własności zabiła wszystkich, których kochała: męża, syna, siostrę.
Jakże wspaniale nudna sztuka, jak koszmarne zbiorowisko upiorów, które siedzą, chodzą, ubierają się i rozmawiają, nie wiedząc nic o własnej martwocie. Jakaż znakomita obsada. Nie tylko Rysiówna i Hanuszkiewicz. W niewielkich rolach tacy znakomici aktorzy, jak Dzwonkowski. Interesujący był też w drobnym epizodzie Lutkiewicz - ten szofer tak dyskretny, mądry i tak delikatnie niesamowity. Jakże piękne kostiumy Starowieyskiej: niesłychanie wytworne, a przecież niemal już całuny grobowe. I jakże w gruncie rzeczy nieudane przedstawienie! Czegoś zabrakło,tajemnice Eliota nie zostały pokazane, choć widać było, jak bardzo Bohdan Poręba starał się być wierny tekstowi. Na scenie oglądamy dramat o upadku i degeneracji starego rodu, zamiast dramatu o grzechu i odkupieniu. Nie ma odkupienia, nie ma wielkich tajemnic, jest tylko studium psychologiczno-obyczajowe umarłych już czasów. I są znakomite postaci w martwej inscenizacji. Poezja Eliota wypadła blado, aktorów znęciła więc charakterystyczność. Dzięki nim, jedyne, co udało się w pełni zasugerować, to ów klimat rozkładu, duszny jak klimat w ostatniej częścią Mannowskich Buddenbrooków. Mistyczne sugestie, w które zdawał się nie wierzyć sam reżyser, wypadały czasem wręcz pretensjonalnie. Oto finał: biały tort urodzinowy ze świeczkami, ustawiony zamiast trumny, wokół którego chodzą Agata (Rysiówna) i Maria (Dobrowolska). Symbol narodzin i śmierci, symbol wszystko jednoczącego czasu i one dwie, krążące jak dwie wskazówki zegara. Finał tak wierny formalnie Eliotowi, odtworzony tak dokładnie z jego wskazówek, a tak martwo natrętny. To już koncept zbyt czytelny i zbyt jednoznaczny, nie poetycki symbol. Ta formalna wierność reżysera sprawiła, że powstał spektakl wysilony, pełen złej symbolistycznej maniery, naiwny czasem w swej doskonałości czysto technicznej. Na Harrym w tym spektaklu ciążyło nie przekleństwo, lecz degeneracja. A jego śmierć będzie ucieczką, zamiast być odkupieniem, jak życzył sobie Eliot.
"Zjazd rodzinny" miał się kończyć oczyszczeniem, jak grecka tragedia. Nie było jednak katharsis na Sali Prób. Finał nabrał zupełnie innego znaczenia. Oto dwie nowe ofiary zabrał Wishwood, stare mury zachłannego domu stały się jeszcze bardziej demoniczne, a grupa nic nie rozumiejących starców, krążąca wokół tortu - trumny, jak na rozkaz zbrodniczego genius loci, robi wrażenie upiorne. Sztukę zamyka - wbrew woli inscenizatorów - niesamowitość a la Edgar Poe.
Nie udało się i tym razem pokazać trudnego dramatu Eliota. Nie poradził sobie z nim kiedyś i Byrski w Teatrze Propozycji. Wydaje się zresztą, że "Zjazd rodzinny" jest dla teatru jakimś syzyfowym kamieniem. Trudności, jakie nasuwa realizacja tej sztuki, są pokusą do ambitnych prób, lecz trudno sobie wyobrazić, że uwieńczy je pełne powodzenie. Może dlatego, że Eliotowi nie udało się dźwignąć tego dramatu na tak wysoki szczyt, jaki mu przeznaczył.