Rozum drwi, a serce szlocha...
Przed kilkoma laty, po błyskotliwym przedstawieniu dyplomowym (było to "Nasze miasto" Wildera) we wrocławskiej szkole teatralnej, w którym objawieniem była Jolanta Fraszyńska, nader udanie jej partnerował Adam Cywka, powiedziałem ich opiekunce i reżyserowi tego przedstawienia Teresie Sawickiej: "Mamy parę aktorów gotowych do podjęcia ról Romea i Julii".
To się narzucało nie tylko mnie. I być może dlatego, w repertuarowe plany Teatru Polskiego, który zatrudnił młodych aktorów, wprowadzono ten dramat Szekspira, choć może ciut późno. Fraszyńska, pozostając zewnętrznie dziewczynką, dojrzewa aktorsko tak szybko, że kto wie, czy dzisiaj nie byłaby jej bliższa postać owładniętej zupełnie innymi namiętnościami Lady Makbet, aniżeli rola budzącej się kobiety, która po raz pierwszy pokochała i od miłości spłonęła. Nie znaczy to, że Fraszyńska nie może lub nie potrafi już zagrać Julii. Potrafi, i to dobrze, choć nie tak żeby widz się zastanawiał, czy ona jeszcze Julię gra, czy nią jest.
W przedstawieniu, którego premiera właśnie się odbyła, romantycznych kochanków z Werony gra para młodych małżonków. Zażartowałem, rozmawiając z kimś przed premierą, że Jolanta Fraszyńska i Robet Gonera mogą niektóre sceny ćwiczyć i doskonalić w domu. A ten ktoś mi odpowiedział, że w domu kilka lat po ślubie można raczej "przerabiać" "Męża i żonę" zaś "Romea i Julię" tylko przywoływać z pamięci. Nawet o tym nie pomyślałem, ale tak zapewne jest. Przesadziłbym, gdybym powiedział, że mnie odtwórcy tytułowych ról zawiedli, ale skłamałbym, gdybym wyznał, że zostałem oczarowany. Dotyczy to zresztą całego przedstawienia, wyreżyserowanego przez Tadeusza Bradeckiego.
Wrocławska inscenizacja, zrealizowana w niezwykłym, gotyckim wnętrzu bazyliki, stanowiącej część Muzeum Architektury, rozpoczyna się i przez dłuższy czas rozwija w sposób fascynujący. Scena po scenie rzecz cała przebiega precyzyjnie. Widać, że reżyser wszystko dogłębnie przemyślał, a aktorzy dokładnie wiedzą, co grają.
Historia miłości dwojga młodych, którzy przynależą do dwu skłóconych rodów (obozów politycznych, plemion - podpowiada wyobraźnia), została - i słusznie - potraktowana jako archetyp, który niezależnie od kostiumu, można wpisać równie dobrze w każdą, także naszą epokę. Uświadamia to nam już pierwszy dźwięk, jaki wydaje kopnięta, jakby przypadkiem, przez Henryka Niebudka lub Wojciecha Ziemiańskiego puszka, chyba po piwie. Ten hałas nam uprzytamnia, że - niezależnie od historycznego przebrania - nie uczestniczymy tylko w opowieści o czymś, co zdarzyło się dawno. Odpowiednio też nas nastraja. Nie jesteśmy tam, po prostu, świadkami tragedii, która gdzieś kiedyś się zdarzyła, tylko uczestniczymy w komedii, jaką po dziś dzień okazuje się życie, w którym - całkiem realnie - groteska łączy się z patosem, a młodzieńcze wygłupy mogą zaowocować zbrodnią.
Tło, w którym rozgrywa się dramat głównych bohaterów jest zarysowane tak interesująco (w czym niemała zasługa Wojciecha Kościelniaka w roli Mercutia i Adama Cywki w roli Benvolia), że to, co zdarza się później, wydaje się nieco mdłe w wyrazie. Druga część widowiska, mimo wielu ciekawych pomysłów i rozwiązań, przynosi niejakie rozczarowanie. Poszczególne sceny i aktorzy mogą dostarczać niemałych satysfakcji, ale nie sumuje się to w jakość, którą określa się mianem teatralnego wydarzenia. Tym niemniej byłoby niegodziwością nie dostrzec i nie docenić osiągnięć aktorskich Grażyny Krukówny (Piastunka Julii), Bogusława Kierca (Brat Wawrzyniec), Pawła Okońskiego (Piotr) czy młodziutkiego Konrada Imieli (Drugi Sługa), a także innych wykonawców, którzy będąc czułymi instrumentami inscenizatora - nasycają dramat akcentami komediowymi, ironicznym: budują bogaty kontekst.
Domyślam się, że Bradecki pragnął przekroczyć stereotypy, jakim chętnie ulegamy, jednoznacznie kwalifikując ludzi, fakty, wydarzenia lub głosując wedle prostej zasady: "za" lub "przeciw". Chciał nam nieco "pomieszać w głowach", twórczo wzbogacając. Czy zamysł ten udał się do końca? Chyba nie. Ale otrzymaliśmy przedstawienie, które ma wiele godnych uwagi walorów. Warto je zobaczyć. Doprawdy nie tylko dlatego, że nie wiadomo kiedy ponownie doczekamy we Wrocławiu następnej realizacji "Romea i Julii".