Artykuły

Mistrz Jan Kanty

Książkę "Jan Kanty Osobny" czyta się z uczuciem niedosytu, jednocześnie zdając sobie sprawę, że dyskrecja twórcy, elegancja, osobność są niezbywalnymi elementami Pawluśkiewiczowej autokreacji - pisze Andrzej Horubała w tygodniku Do Rzeczy.

Trwa festiwal wydawniczy Jana Kante-go Pawluśkiewicza. Do liczącej już 10 płyt, wydawanej przez Polskie Radio "Antologii" stanowiącej przegląd najważniejszych dokonań kompozytora (czemuż tylko, chciałoby się spytać, do omawiania poszczególnych albumów nie zatrudniono natchnionego Daniela Wyszogrodzkiego, który tak kapitalnie wzbogacił swym słowem kolekcję Marka Grechuty?), dochodzi teraz książka zatytułowana "Jan Kanty Osobny", zawierająca wywiad rzekę, jaki z muzykiem przeprowadził krakowski dziennikarz Wacław Krupiński.

Wywiad dziwny, bo bohater rozmowy rzeczywiście chce pozostać osobny i niespecjalnie pragnie się odsłaniać. Ba, wbrew regułom gatunku nie ma zamiaru zaspakajać ciekawości czytelnika, ucinając pytania swojego rozmówcy, nie potwierdzając nawet powszechnie znanych interpretacji. Tak jest, gdy ten współautor wielu przebojów Marka Grechuty pytany jest o przyczyny ich rozejścia, tak, gdy rozmówca zagaduje o chorobę Marka, nalegając i perswadując, że przecież wątek psychicznych problemów wokalisty sprzyjałaby jego legendzie. Jan Kanty jest w tym przypadku nieprzejednany, najwyraźniej przekonany, że nie musi handlować sensacjami i niedyskrecjami, by opowiedzieć

o swej drodze życiowej. Już na wstępie wywiadu zastrzega, że o rzeczach osobistych nie chce rozmawiać. Kobiety w życiu przystojnego kompozytora o łobuzerskim chłopięcym wdzięku? Poza rycerskim

i ogólnikowym hołdem dla swojej żony Sylwii (córki Ignacego Zenona Soszyńskiego, założyciela słynnej polonijnej firmy Inter Fragrances) i w tej materii Jan Kanty pozostaje zagadką. Ciemne strony? Raz uchyli rąbka tajemnicy, mówiąc o nie najwyższej półrocznej formie. Jest więc Jan Kanty niczym Barańczak w wierszu "Drobnomieszczańskie cnoty", pamiętacie: "czasem list, lecz bez krzyku Pomocy!, najwyżej z aluzją typu: Ostatnio jestem w złej formie..." Czujemy, że przecież musi być u tego intrygującego muzyka jakaś tajemnica, musi rozgrywać się jakiś wewnętrzny spór, muszą atakować go zaciekle demony, ale on zachowuje w tej kwestii dyskretne milczenie. Niesłychana sprawa. Sam swój ubiór, nonszalancką elegancję kwituje także lekceważąco: że to kwestia mieszanki wysokich aspiracji i niedostatku...

Co też wyprawia z człowiekiem obcowanie z takimi dyskretnymi ludźmi! Nie panując nad sobą, przedzierzgnąłem się nagle w dziennikarza śledczego, we wstrętnego szczura i zadzwoniłem do zaprzyjaźnionych muzyków: Mateusza Pospieszalskiego i Michała Lorenca, pytając o jakieś obrzydlistwa w życiu ich konkurenta z Krakowa. A ci, jakby na złość - same komplementy. Że supergość, świetna muza etc. Czyż można nie zazgrzytać zębami?

Czyta się tę opowieść przedziwnego twórcy ze sporym uczuciem niedosytu, jednocześnie przecież zdając sobie sprawę, że owa dyskrecja, elegancja, osobność właśnie są niezbywalnymi elementami Pawluśkiewiczowej autokreacji.

Owszem, z wywiadu można wysnuć wątek pewnych niespełnień czy wygórowanych ambicji Jana Kantego. Czuć, jaką goryczą napełniają go negatywne recenzje jego prób przejścia do muzyki poważnej, widać, jak bardzo zależy mu na dowartościowaniu jego twórczości plastycznej, ale przecież te sprawy nie są obce wielu autorom genialnych drobnych form, którzy czasem niepotrzebnie szukają potwierdzenia w gatunkach bardziej serio. I przecież większe dzieła, którym obecnie poświęca się Jan Kanty, będące zdaniem wielu krytyków niezdarnymi próbami naśladowania muzyki poważnej, czy żel-art - rozpoczęty jako czysta zabawa w malowanie żelowymi pisakami - w odbiorcy takim jak ja, zerkającym z nostalgią w przeszłość, budzić muszą lekkie zażenowanie albo zniecierpliwienie. Owszem, oznacza to, że Jan Kanty nie spoczywa jeszcze na laurach i nie chce patrzeć z dystansu starości na całą drogę, którą przeszedł: najistotniejsze wydają się mu rzeczy, które właśnie tworzy, ale przecież dla większości odbiorców pozostanie on głównie twórcą zespołu Anawa i człowiekiem, który dokonał rzeczy niebywałych w polskiej muzyce rozrywkowej.

Dla mnie - a upewniam się co do tego, słuchając jego "Antologii" - Pawluśkiewicz to autor pewnej płyty, która nie zaistniała, to autor albumu wyobrażonego, który wskutek rozejścia się grupy artystów nie został nigdy zrealizowany, ale przecież jest jednym z ważniejszych wyimaginowanych arcydzieł i, wiem, byłby kamieniem milowym polskiej muzyki. To album, który powinien zostać nagrany po "Korowodzie", gdy Jan Kanty wespół z Leszkiem Aleksandrem Moczulskim odkryli dla Marka Grechuty formę hipisowskiego songu, a Marek Jackowski i Jacek Ostaszewski wspięli się na wyżyny instrumentalnej kreatywności. To album, który wyśpiewałby Marek Grechuta głosem delikatnym, nasyconym melancholią, ale z nutkami drapieżności, a Jackowski z Ostaszewskim pokazaliby, czym może być transowa muzyka. Byłby to album genialny, zmieniający historię polskiej muzyki.

Skąd to wiem? Bo jest płyta "Anawa" z roku 1973 - przypomniana z dodatkami w ramach "Antologii" - nagrana z Andrzejem Zauchą i instrumentalistami starającymi się naśladować brzmienie poszukujących improwizatorów - Jackowskiego i Ostaszewskiego. Płyta prawie doskonała. Ale o tym "prawie" decydują właśnie roszady w składzie. Zamiast Grechuty - Zaucha, zamiast chłopców, którzy założyli grupę Osjan - doskonali muzycy sesyjni, ale przecież nieznacznie tylko wychodzący poza kanon brzmienia wypracowanego w "Korowodzie".

Oczywiście rola Pawluśkiewicza i Moczulskiego jest nie do przecenienia. Songi tej dwójki, takie jak "Abyś czuł" czy "Ta wiara", to naprawdę utwory na miarę "Świecie nasz" czy "Korowód". Gdyby wokal przejął Marek Grechuta i wzbogacił te utwory o metafizyczną mgiełkę... Męska słoneczna wokaliza i słowa: "Po to byś czuł, rodzisz się, po to byś czuł" czy pełna konceptów "Ta wiara" wykrzyczana przez Zauchę o wierze, "z którą się urodziłem, ale której nikt nie mógł utrzymać przy życiu", "tyle razy podeptana", "sensowna tylko w godzinę śmierci"... Gdyby jeszcze wyśpiewał to Grechuta. Cóż, Grechuta vs Zaucha. To zestawienie na bardzo wysokim poziomie: geniusz przeciw niewątpliwemu mistrzowi... A gdyby jeszcze... Osjan. Na pewno nasyciliby płytę odkryciami mogącymi rywalizować z improwizowanymi partiami "Korowodu".

Dziwne losy tej płyty z ciekawą bitelsowską okładką Jana Sawki. Zaucha stracił zainteresowanie projektem, postanowił wyjechać na indywidualne studia do Wiednia, czym pokrzyżował plany wykonania "Tej wiary" na festiwalu opolskim. A mógł być z tego drugi "Korowód"! Opowiada o tym Pawluśkiewicz, z niejaką goryczą, ale przecież nie zatrzymuje się nad tym zbyt długo, bo oto dochodzi do ponownego spotkania z Grechutą, które owocuje projektem "Szalona lokomotywa". Projektem znów niesamowitym. Na parę chwil pozwalającym pielęgnować nadzieję, że oto dwóch genialnych muzyków połączy na dłużej swoje talenty. Ale na nic te złudzenia. Konflikt dotyczący praw autorskich (także elegancko bagatelizowany przez Jana Kantego) spowoduje, że muzycy w zasadzie już do końca pozostaną rozłączeni. Owszem, w dołączonych do książki tekstach Krzysztof Jasiński wspomina benefis z roku 2000, gdy doszło do spotkania Jana Kantego z Markiem i wszystko odbywało się w atmosferze wszech przebaczenia, ale ja w to specjalnie nie wierzę. To były za silne osobowości.

Czytam więc o następnych projektach, o pomyśle Leszka Aleksandra Moczulskiego, którego wariacje na temat psalmów miały być formą dziękczynienia za odzyskaną wolność (jakże dziwnie brzmią dzisiaj te słowa, prawda?). I przecież "Nieszpory ludźmierskie", które powstały do słów Moczulskiego, a wykonane zostały przez niesamowity zespół wokalistów - od Towarnickiej, przez Rybotycką, Banaszak, do Turnaua, Wodeckiego i Wójcickiego - były wyrazem nostalgicznej fascynacji estetyką liturgii. Miłość, z jaką przywoływał Jan Kanty różne rozwiązania zasłyszane w czasie kościelnych nabożeństw, doskonale korelowała z tekstami Moczulskiego wyrastającymi z podobnych motywacji: przywołania ech biblijnych, mistycznych, liturgicznych. Powstało dzieło intrygujące, a krystalicznie czyste modlitwy wykonywane przez gwiazdy estrady miały niewątpliwą siłę ewangelizacyjną.

"Nieszpory" były wyraźnym krokiem w kierunku wielkich form, kierunku, który owocował przecież dziełami kontrowersyjnymi: choćby "Harfami Papuszy", w których wiersze prostej Cyganki opatrzone zostały muzyką odległą od cygańskiej estetyki... Utwór ten zainspirował Krauzych do stworzenia filmu "Papusza" w równie bezwzględny sposób negującego cygański folklor i obyczaj.

Duże formy Pawluśkiewicza dzielą odbiorców: dla krytyków strzegących czystości gatunków będą niewydarzonymi próbami kompozytora muzyki pop, by dorównać mistrzom muzy poważniejszej (choć w tej porażce będzie miał Pawluśkiewicz doskonałego patrona - samego sir Paula McCartneya!), dla części publiczności będzie to namiastka wielkiej sztuki na pewno bardziej zrozumiała i strawna od tworów filharmonicznych. Melodyjna, czytelna, cóż z tego, że czasem efekciarska.

Jest płytowa "Antologia" razem z wywiadem rzeką wyborną dla mnie okazją do powrotu do nagrań z lat 70., do hipisowskich fascynacji, które przecież wykraczały daleko poza beztroskie piosenki. Otwierający płytę "Anawa" stylizowany na mnisi chorał wiersz Ryszarda Krynickiego pełen paradoksów przywołujących na myśl poezję mistyczną: "kto wybiera samotność/nigdy nie będzie sam... kto wybiera śmierć/nie przestanie żyć... kogo śmierć wybierze/ten umrze zaledwie", niezwykłe przykłady bardzo sugestywnej liryki drugoosobowej Moczulskiego z diagnozami egzystencjalnej sytuacji współczesnego człowieka "po to byś czuł rodzisz się", "jeżeli wierzysz będziesz szedł", "niepewnie idziesz pochylony/drogą co nigdzie nie prowadzi..." oszołomienie fuzją jazzu i rocka, radość improwizacji, rozszalałe smyczki, a przecież na innych płytach także wokal Grechuty i ich olśniewające początki: "Tango Anawa", "Nie chodź dziewczyno do miasta" i megaprzeboje: modlitewno-hymniczne "Świecie nasz" i - wedle wspomnień Danuty Grechutowej - leczące z depresji "Dni, których nie znamy".

Jan Kanty Pawluśkiewicz, nieodsłaniający się zanadto - choć zabawnie przyznający się do przyjęcia imienia w formie Jan Kanty pod wpływem fascynacji wykładowcą, choć ciekawie rekonstruujący swą znajomość z Piotrem Skrzyneckim - pozostawia nas z poczuciem niedosytu. Ale niby czego się spodziewałem? Że gość, co ładnie składa dźwięki, zaprezentuje swoje brudy i będzie się tym delektował, mówiąc mi, jak żyć? Jeśli tego oczekiwałem, - to zostałem bezwzględnie skarcony.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji