Artykuły

Życie idzie dalej, jakoś się człowiek uratuje

Powoli do anegdoty teatralnej przechodzi autentyczny fakt rzucenia niedawno w Poznaniu krzesłem z loży pierwszego pięt­ra w dół na znak protestu prze­ciwko granej sztuce. Czynowi te­mu, dokonanemu przez oburzoną obywatelkę spokojnego grodu, to­warzyszył nie mniej gwałtowny komentarz słowny oraz manifes­tacyjne opuszczenie sali. Złośliwi twierdzą dziś, że rzecz została znakomicie wyreżyserowana przez kogoś blisko związanego z teat­rem, jako że frekwencja na spektaklu jest wprost niebywała. Ale że chodzi tu o sztukę Edwarda Bonda "Ocaleni", z prapre­mierą polską której wystąpił os­tatnio Teatr Polski w Poznaniu - spontaniczność takiej właśnie reakcji jest absolutnie wiarygod­na. I co więcej - sama starcza za pozytywną recenzję.

Bowiem o to właśnie chodziło Bondowi. W sposób możliwie bezosobisty, niemal reportażowy starał się przedstawić pewne ob­serwacje, najbardziej go niepoko­jące, z dziedziny współczesnej obyczajowości. Przekazując fakty chciał zaprotestować przeciwko biernemu przyglądaniu się złu, przeciwko społecznej izolacji, przygnębiającemu poczuciu sa­motności i w ślad za tym idącej obojętności w stosunku do dru­gich. Obojętności, która przy pierwszej lepszej okazji przera­dza się nagle w okrucieństwo, w odruchy zbrodnicze, niespodzie­wane, bezsensowne i nieumotywowane. A przecież tym groź­niejsze. Niewątpliwie samo zja­wisko jest szczególnie charakte­rystyczne dla wyobcowanego w swym dostatku społeczeństwa Zachodu. Stąd właśnie w tej li­teraturze i sztuce coraz większą rolę odgrywa gwałt i brutal­ność.

Również Bond stwierdza: "Mo­je sztuki mówią o okrucieństwie i przemocy, bo to jest problem podstawowy i od tego, jak go rozwiążemy, zależy, co się z na­mi stanie." I jeśli nawet na wzór publicystyki przejaskrawia pew­ne sytuacje, to obawiam się, że takich reakcji jak w czasie poz­nańskiego spektaklu nie spotyka się na angielskiej widowni. Tam­tejsza publiczność jest zbyt obez­nana z gwałtem, choć sztuki tej - jednej z pierwszych, które Bond napisał - przez kilka lat angielska cenzura nie dopuszcza­ła na sceny. A zatem i na tam­tejsze stosunki była szokująca.

W czasie tegorocznego między­narodowego festiwalu telewizyjnego w Pradze oglądałem "Ocalonych" zrealizowanych przez tele­wizję belgijską (reżyseria: Jean-Pierre de Decker). Spektakl był równie okrutny jak sztuka. Wy­daje mi się, że sukces poznań­skiej inscenizacji polega głównie na tym, że reżyser wiernie prze­kazując myśl autora, nie próbo­wał wyostrzać miejsc dostatecz­nie ostrych (zabieg charakterys­tyczny dla warszawskiego "Lira"), lecz właśnie poprzez spokój i umiar tym celniej trafił do wi­dza.

Na czym polegał ów umiar An­drzeja Witkowskiego? Po pierw­sze zaproponował nam spektakl niemal telewizyjny, kształtując ramę sceniczną w charaktery­styczne okienko. Typowa, skrom­na dekoracja jednego wnętrza, sceny w plenerze wyraźnie studyjne. Obserwowaliśmy zatem przedstawienie a nie samo życie. W najdrastyczniejszym momen­cie kamienowania dziecka wy­ciemniono scenę i nie zastosowa­no efektów akustycznych, czyli słyszalnego uprzednio płaczu nie­mowlęcia.

Znana to prawda, że umiar zawsze sprzyja zamierzonym efektom, zarówno w grozie, jak i śmiechu, a przerysowanie z re­guły nie doprowadza do właści­wego celu. Toteż największy na­cisk położył reżyser na to, by dialog brzmiał naturalnie, a ak­torzy zachowywali się swobodnie nawet w najbardziej karkołom­nych sytuacjach i układach. Bo­wiem ich zwyczajność i przecięt­ność odgrywa w "Ocalonych" rolę zasadniczą. Właśnie chodzi o to, by ta młoda, piękna dziewczyna bez najmniejszego zaangażowa­nia szła do łóżka z dopiero co poznanym chłopcem, a przyszły morderca własnego dziecka bez­trosko i z wdziękiem włóczył się po przystani. Rodziców naszej bohaterki poznajemy w tzw. za­ciszu domowym przy prasowaniu i podawaniu do stołu, zanim zaczną rzucać w siebie talerzami i złym słowem.

Tam, gdzie reżyserowi szcze­gólnie zależało na nastroju swo­body i naturalności, a więc w chwili wkraczania na scenę mło­dzieżowego gangu mówiącego typowym dla niego slangiem, Witkowski rezygnował nawet z dba­łości o dykcję, by utrzymać obo­wiązujący styl. I zdecydował słusznie. Jeśli nawet ginęły przez to pewne wypowiadane przez ak­torów kwestie, to mała szkoda, bo za to osiągnął, a właściwie wypracował zamierzony efekt na­turalności. A tylko normalność i zwyczajność takiego życia na­prawdę przeraża. Dzięki temu otrzymaliśmy za­równo wyraźnie określone syl­wetki poszczególnych bohaterów, jak i atmosferę całości. Poznaje­my świat młodych egoistów, lu­dzi bezideowych, żyjących chwi­lą i pogonią za przyjemnością, ale wewnętrznie kalekich, jało­wych i samotnych. Nie potrafią kochać, nie mają poczucia osobi­stej godności i nie potrafią sza­nować innych. Żyją bez perspek­tyw, po prostu "zabijając" czas.

Marzena Trybała w głównej roli Pam stworzyła niezwykle su­gestywną sylwetkę takiej właś­nie dziewczyny. Nie zmienią jej ani narodziny dziecka, ani jego utrata, ani wybrany chłopak, ani jego odejście. A przecież pozosta­je pełna młodzieńczego uroku i witalnej siły, toteż mimo wszystko chcielibyśmy wierzyć, że mo­że jeszcze i w tym wypadku nie wszystko jest stracone.

Jej sceniczni partnerzy byli już niestety bardziej dorośli, a zwła­szcza Fred Tadeusza Morawskie­go. Jednak aktor potrafił nadać mu cechy młodzieńca urodzone­go w niedzielę, a nie zdetermi­nowanego kryminalisty. Również Len Jacka Polaczka nie był po­zytywnym bohaterem. Jego przy­wiązanie do dziewczyny było au­tentyczne i szczere, był po prostu bardziej wrażliwy od swoich rówieśników, ale równie wygod­ny i bez inicjatywy. Stąd wybra­ną dziewczyną mógł się zachwy­cać nie tylko we własnym łóż­ku, ale i podglądając ją z rywa­lem.

Wreszcie świat dorosłych, któ­ry przerażał i tłumaczył wiele. Ojciec Pam wyżywający się w czasie wojny a dziś pozwalający sobą pomiatać (Włodzimierz Kłopocki) i matka (Halina Dobrucka), wiecznie zdenerwowana, z poczuciem zmarnowanego życia, krzycząca i całkowicie bezradna. Tej najbliższej rodziny nie łączą żadne więzy uczuciowe. To po prostu mieszkający razem ludzie, obcy sobie, niechętni a przecież związani na śmierć i życie. Toteż jedynym momentem wytchnie­nia jest dla nich wspólne oglą­danie telewizji. I taka właśnie sytuacja zamyka sceniczną akcję. Ocaleni po katastrofie, która przewaliła się przez ten dom, ale niczego ich nie nauczyła i nicze­go już zmienić nie mogła. Okrut­nie brzmiący finał, tragiczne ostrzeżenie autora...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji