Powaby rozwodu (fragm.)
O teatrze świadczą oczywiście przede wszystkim inscenizacje, przedstawienia. Teatr Polski począł sobie w tym sezonie śmiało. Jako pierwszy w Polsce sięgnął po "Ocalonych" głośnego współczesnego dramatopisarza angielskiego Edwarda Bonda. Londyńska prapremiera odbyła się w 1965 roku, ale tylko jako wieczór klubowy; nie pozwoliła grać tej sztuki cenzura i dopiero w kilka lat po jej zniesieniu w Anglii "Ocaleni" mogli wejść legalnie na scenę.
Od chwili napisania "Ocalonych" przez sceny przetoczyła się fala sztuk mniej lub więcej szokujących publiczność. Utwór Bonda pozostał jednak nadal jednym z śmielszych, bezkompromisowych spojrzeń na obraz współczesnego społeczeństwa angielskiego. Obnaża największe zagrożenie człowieka - pustkę życiową, bezmyślną egzystencję z dnia na dzień, wyzwalającą nieraz najgorsze instynkty. Bond nie występuje w roli moralizatora. Nie karci i nie gromi. Pokazuje po prostu swoich antybohaterów.
"Zycie idzie dalej. Jakoś się człowiek uratuje. Jestem niepoprawnym optymistą, choć nie wiem, czy wolno być optymistą". W tym komentarzu odautorskim Edward Bond wyraził najlepiej intencje swej sztuki. Została ona przetłumaczona przez Stanisława Barańczaka i Sławomira Magalę: nie był to łatwy przekład, bo autor gęsto posługiwał się slangiem.
Reżyser Andrzej Witkowski trafił na scenie we właściwe akordy. Sztuka ma mocny wyraz. Negliżuje bezsens bytowania ludzi, którzy nie znajdują między sobą żadnego porozumienia czy wspólnoty. Aktorzy z wyczuciem przekazują osamotnienie, złe instynkty.
Publiczność nie nawykła do oglądania czegoś takiego w swoim teatrze, przyjmuje przedstawienie z dużym zainteresowaniem i różnymi sądami. Raz zdarzyło się nawet, o czym było głośno, że jakaś kobieta cisnęła na scenę krzesło. Znamienne, że przetrzymała spokojnie w swej loży scenę morderstwa dziecka, a zdenerwowały ją brzydkie słowa. Używane tak powszechnie na co dzień, ulegają one dewaluacji. Dopiero na scenie wychodzi na jaw ich prawdziwe znaczenie.