Artykuły

Doprawdy nie stało się nic

"Nic się nie stało" Wacława Holewińskiego w reż. Barbary Wiśniewskiej w Teatr Ateneum w Warszawie. Pisze Jacek Wakar w Dzienniku Gazecie Prawnej - dodatku Kultura.

Miło, że warszawski Teatr Ateneum postanowił pochwalić się najmłodszym pokoleniem swoich aktorów Szkoda, że zrobił to spektaklem tak zbytecznym jak "Nic się nie stało" w reżyserii Barbary Wiśniewskiej.

Przez całe lata do teatru na Powiślu chodziło się jeżeli nie na gwiazdy pierwszej wielkości, to na aktorów o ustalonej renomie. Zakochana w nich publiczność wybaczała im bardzo wiele, co czasem skutkowało wybitnymi rolami, a czasem ułatwiało popadanie w ruinę. Dziś także można wybrać się do Ateneum na Agatę Kuleszę, Julię Kijowską, Marcina Dorocińskiego, Piotra Fronczewskiego, Grzegorza Damięckiego, Krzysztofa Tyńca i innych. Dobrze, że dyrektor Andrzej Domalik postanowił przypomnieć widzom, że ma w zespole nie tylko tuzy, ale i młodych zdolnych. Błysnęli nie tak dawno "Niech no tylko zakwitną jabłonie" w inscenizacji Wojciecha Kościelniaka, ale był to spektakl muzyczny, wiec nieco innych wymagał umiejętności. Teraz Emilia Komarnicka, Olga Sarzyńska oraz Mateusz Banasiuk dostali do zagrania coś, co zostało chyba zakwalifikowane jako współczesny dramat psychologiczny, a więc rzecz dla aktorów bardzo wdzięczna. Kłopot w tym, że "Nic się nie stało" Wacława Holewinskiego jedynie taką sztukę udaje. W istocie jest natomiast niczym innym jak wypracowaniem skleconym dokładnie tak, jak któryś z rzędu odcinek "Trudnych spraw" albo "Dlaczego ja?" - popularnych dziś, niestety, telewizyjnych produkcyjniaków.

Może i można było zrobić z tego frapujące przedstawienie. Jedenastoletnia dziewczynka ulega wypadkowi na placu zabaw. Podczas badania w szpitalu lekarze odkrywają w jej organizmie ślady wykorzystania seksualnego. Podejrzenie pada na ojca (Mateusz Banasiuk), który opiekował się dzieckiem feralnego popołudnia i rujnuje życie jego, dziecka oraz rozwiedzionej z nim żony (Emilia Komarnicka). Sprawę prowadzi z pozoru beznamiętna prokurator (Olga Sarzyńska), rzecz jasna również borykająca się z problemami osobistymi.

Banalną do bólu historię bez jakiegokolwiek emocjonalnego przełamania przedstawił dramaturg poprzez trzy, prowadzone równolegle, w założeniu wzajemnie się dopełniające monologi bohaterów. Reżyser Barbara Wiśniewska od siebie dodała niewiele. Umieściła bohaterów w dziwnej, odrealnionej scenografii Karoliny Fandrejewskiej, kazała co jakiś czas zmieniać miejsca na scenie. Tu zrobić krok do przodu, tam dwa do tyłu albo cztery w bok. Teraz przysiąść, a za chwilę przykucnąć. Takie to były, jak się zdaje, uwagi. Do tego banalne aż do niezamierzonej śmieszności frazy Holewinskiego - cenionego prozaika, który chyba nie bez przyczyny nie zawojował dotąd teatrów. Trudno mi pojąć, co podkusiło szefów Ateneum, by swym młodym aktorom podrzucić właśnie ten tekst. Męczą się niemiłosiernie, a i tak skazani są na nieuchronną klęskę. Tymczasem jednym tchem wymienić można garść sztuk dla wykonawców w ich wieku, o ich skali. Polskich, obcych. Tylko brać i wybierać. A tak - naprawdę, niestało się nic.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji