Artykuły

KONFRONTACJE: "FIZYCY", CZYLI REZYGNACJA

Gdy Albert Einstein w kwietniu 1921 r. pierwszy raz przyjechał do Stanów Zjed­noczonych, reporterzy zapytali go o naj­prostszą definicję teorii względności. "Jest to teoria przestrzeni i czasu" - od­parł uczony. Reporterzy domagali się bliższych wyjaśnień. "Dobrze - zgodził się. - Tylko proszę uważać to za żart i nie traktować zbyt dosłownie. Teoria względności ma następujący wpływ na każdą myśl o wszechświecie: dotychczas pojęcia czasu i przestrzeni wyglądały tak, że jeśli by wszechświat oczyścić z wszyst­kiego, wszystko z niego usunąć - zawsze jeszcze pozostałyby człowiekowi czas i przestrzeń. Natomiast według mojej teorii nawet czas i przestrzeń przestałyby ist­nieć, ponieważ są one nierozerwalnie związane z pojęciem materii." Usatysfakcjonowana prasa doniosła następnego dnia: "Einstein oświadczył, że zniszczył czas i przestrzeń."* Decyzja skonstruowania pierwszej bomby atomowej była wynikiem fatal­nej zbieżności rozwoju fizyki jądrowej i sukcesów Hitlera. Podjęta została niemal wyłącznie przez naukowców i wprowa­dzona w życie, na mocy postanowień na­tury politycznej, z dużymi oporami i sporym opóźnieniem. Od pierwszego próbnego wybuchu bomby atomowej w Alamogordo (16.VII. 1945) toczy się nie­ustająca dyskusja o etycznych proble­mach, jakie narzuca nowa energia wy­zwolona przez człowieka. W 1961 r. gdy miliony Amerykanów, ulegając psychozie wojny atomowej, ruszyły do budowy ro­dzinnych schronów, przyparci do muru duchowni różnych wyznań ogłosili pu­blicznie coś w rodzaju kodeksu etycznego dla mieszkańców tych schronów. Pi­sała o tym nasza prasa, przypomnimy więc tylko podstawowy artykuł tego ko­deksu: jeśli do twojego schronu sztur­mować będzie brat, przyjaciel czy sąsiad, który akurat znalazł się w pobliżu i szu­ka ratunku - możesz do niego strzelać w obronie własnej i swojej rodziny. Jednocześnie w sprzedaży znalazło się pełne wyposażenie schronów na wszyst­kie okazje życia i śmierci, a twórcy mo­dy zaczęli lansować gustowne stroje dla jaskiniowców epoki termojądrowej.

Punktem wyjścia Dürrenmatta była więc tym razem sytuacja istniejąca, nie skonstruowana. Również postaci trzech uczonych, a zwłaszcza ich postawy,wzię­te były z istniejących modeli. Z gotowych elementów pisarz zbudował fabułę i konflikt, doprowadził do ostatecznego spię­cia i pokazał ostateczne konsekwencje. Gdyby Jan Wilhelm Möbius wstąpił do klauzurowego zakonu, albo trafił pod opiekę normalnego psychiatry, albo po­pełnił samobójstwo - przynajmniej jego koszty własne byłyby znacznie mniejsze. Sensacja szybko zgasłaby w niepamięci. Świat poszedłby dalej swoim torem, do­póki jakiś Jörg Lukas Möbius nie spo­wodowałby totalnej katastrofy. Ale wów­czas nie mielibyśmy "Fizyków"."Historia jest przemyślana do końca" - akcja "Fizyków" przybrała możliwie naj­gorszy obrót. Salomon odsłonił swoje drugie oblicze i sielankowe sanatorium przemieniło się w więzienie. Groźna wariatka, która podstępem przywłasz­czyła sobie władzę nad światem, przypo­mina "największemu fizykowi wszyst­kich czasów" podstawową zasadę dialektyki: "Co raz zostało pomyślane,nie może być przekreślone". Pycha i krótkonogie myślenie wystawiają niezbyt chlubne świadectwo współczesnemu Pro­meteuszowi. Powinien był liczyć się z tym, że prędzej czy później ktoś roz­wiąże problem grawitacji, sformułuje jednolitą teorię pola i wypracuje system wszystkich możliwych odkryć. Za karę został najbardziej skompromitowany. Nie dość,że zgrywa się przed otoczeniem i straszy dzieci. Jego koncepcja obrony własnej i ratowania świata okazuje się beznadziejną bzdurą, a trudny i pełen samozaparcia wybór moralny ma posmak parodii i konsekwencje bardziej żałos­ne niż tragiczne. Miary okrutnego szy­derstwa "losu" dopełnia toast na cześć ukochanej dziewczyny, uduszonej sznu­rem od kotary w szlachetnym celu ra­towania ludzkości! Bohater tej sztuki nie jest bohaterem, jest igraszką w rękach zwariowanej lekarki. Autor nie tylko odmawia mu wielkości, ale nie oszczę­dza nawet upokarzającego wybuchu wte­dy, gdy cały jego rachunek już general­nie wziął w łeb:

Möbius: No więc teraz muszę światu wy­krzyczeć całą prawdę. Wykorzystywała mnie pani cały czas i jeszcze kazała pani mojej biednej żonie za to płacić.

Tylko rezygnacja przystoi człowiekowi, który popełnił podstawowy błąd w my­śleniu: zaufał teorii mniejszego zła, zlek­ceważył dialektykę i żywił naiwną wia­rę, że w naszych czasach jednostka mo­że mieć wpływ na bieg świata. Pozostaje mu świadomość daremnej ofiary i lek­tura kodeksu karnego. No i towarzystwo dwóch spalonych szpiegów. Morał płynący z historii Möbius wy­daje sie całkiem jasny. "To, co dotyczy wszystkich ludzi, może być rozwiązane tylko przez wszystkich ludzi." Znamien­ne, że ta dydaktyczna formuła znalazła się poza ramami sztuki. Płynące z niej konsekwencje dramaturgiczne są równie trudne w realizacji, jak stosowanie jej w życiu codziennym. "Wszyscy ludzie", amorficzna masa - oto jedna z naczel­nych trudności współczesnej dramaturgii, która zdymisjonowała indywidualnego bohatera i zepchnęła na dalszy plan je­go dramat. Ale bezkształtne, trudno uchwytne są także niebezpieczeństwa, z którymi mierzy się człowiek współczes­ny. Widać to wyraźnie w mnożących się "dramatach władzy" czy w sztukach o tematyce "atomowej". Stąd tyle w nich irytujących uproszczeń, fałszywej głębi i niestrawnego patosu. Z tym problemem Dürrenmatt uporał się po mistrzowsku. Mroczną potęgę ubrał w wyraźnie określony kształt. Mało tego - dał jej wyraźne fory. Żelaznej logice, z jaką przeprowadza zamiary Pani Do­ktor, przypadek nie zagraża. Za wariatką stoi rada nadzorcza, jej podlega potężny trust, z nią się wszyscy liczą, bo to autorytet naukowy i boga­ta spadkobierczyni, to człowiek szachu­jący świat. Dlatego też w sztuce wszyst­ko idzie po jej myśli. Dogadza swoim ofiarom i podpuszcza do morderstw, bro­ni przed policją i "leczy", okrada i szan­tażuje. Jest bezwzględna. Jest wielka. Brak jej równorzędnego przeciwnika, choć widać pewną próbę wyrównania szans: zwróćmy uwagę, że tylko ona i Möbius coś reprezentują, że tylko oni mogą się pochwalić pełną biografią. Zasadniczy konflikt tkwi w traktowa­niu planowanego działania Möbiusa i planowanego działania panny von Zahnd. I ten konflikt automatycz­nie wysuwa lekarkę na plan pierwszy. Ona ma pełną swobodę działania, on - tylko ograniczoną swobodę gadania. Ona dyktuje z góry wynik rozgrywki. Do niej nie odnosi się ósmy punkt uwag końcowych ("Im bardziej planowo dzia­łają ludzie, tym skuteczniej uderza w nich przypadek"). Porównajmy "psalm dla kosmonautów" z obłąkanym monolo­giem końcowym lekarki! Tak więc, choć autor twierdzi, że "centralną postacią jest Möbius", w samym założeniu sztu­ki tkwi drugorzędność jego roli i nie­uchronność klęski. Wybór i działanie Möbius stanowią sumę pozorów, które jeszcze bardziej spłaszczyły intelektual­nie wątłą i taktycznie wątpliwą zawar­tość jego wywodów w drugiej części sztuki, a zaakcentowały konkretność po­czynań lekarki.

"W powszedniej krzątaninie naszej ery, wśród owych odpadków białej rasy nie ma już winnych, ani odpowiedzialnych. Nikt za nic nie odpowiada i nikt nicze­go nie chciał. I doprawdy można się obejść bez każdego. Wszyscy bowiem zo­stają porwani, i zawisają na jakimś ha­ku". (Dürrenmatta "Problemy teatru")

"Fizycy", obok "Wizyty starszej pani", naj­dobitniej egzemplifikują te sformułowania. Odsłania się mechanizm "porwania" i przywodzenia na hak. W ten proces widz wciągnięty jest niejako podwójnie: bezpośrednio, jako obserwator z widowni i pośrednio, jako Inspektor policji. Sensacyjne zawiązanie intrygi usypia jego czujność. Tym łatwiej wprowadzić go w błąd! Od tego cały arsenał mniej lub bardziej wyrafinowanych środków. Dürrenmatt dobiera się do widza różnymi sposobami. Rozśmiesza i intryguje. Bawi i zwodzi. Wzrusza i przeraża. Trzyma w napięciu i szydzi. Zaskakuje i pod­suwa refleksję. Uatrakcyjnia grę boga­tym wyborem efektów - po różnych ce­nach. Cała pomysłowość i zmysłowa wra­żliwość Dürrenmatta zaangażowana jest w tym frontalnym ataku na wyobraźnię widza. Do wyobraźni bowiem odwołuje się przede wszystkim. W niej widzi szan­sę nowego myślenia. Brak tego myślenia zgubił Möbiusa. Cel Dürrenmatta zdeterminował poety­kę "Fizyków". Z "klasyczną formą", wspo­mnianą we wstępie,autor obszedł się raczej bezceremonialnie. Prawda, że ro­zegrał akcję w ciągu jednego wieczora, w jednym pomieszczeniu, skąd nie ma wyjścia. Na klasyczną miarę skroił me­taforę sztuki i według klasycznych re­guł wkomponował w ekspozycję prehi­storię akcji. Dodał nawet pewien skład­nik, który - mimo szyderczego podtek­stu - brzmi jak echo chóru z tragedii antycznej:

Newton:Zamieńmy się znów w obłąkanych. Straszmy w postaci Newtona.

Einstein:Grajmy znów Kreislera i Beethovena.

Möbius: Niech znów pojawi się Salomon.

Newton: Obłąkani,lecz mądrzy.

Einstein: Uwięzieni,lecz wolni.

Möbius: Fizycy,ale niewinni.

W tej ramowej konstrukcji widzimy jednak mariaż elementów z różnych pa­rafii: sztuka kryminalna ożeniona z tra­gifarsą, "Zeitstück" z komedią słowną, dramat psychologiczny z groteską. Na ogół udało się Dürrenmattowi szczęśli­wie skojarzyć te elementy, choć takie chwyty, jak broń dwukrotnie pojawia­jąca się w rękach Newtona i Einsteina, czy konfiskata stacji nadawczych, na ki­lometr zalatują szarżą. Poważniejsza wy­daje mi się sprawa spadku napięcia w drugiej części sztuki, w scenie dyskusji fizyków. "To nie jest tylko dyskusja, tam się bardzo dużo dzieje" - powiada autor. W rzeczy samej, na początku jed­no wydarzenie pogania drugie: scena posiłku, zdemaskowanie Möbiusa, ujaw­nienie misji Newtona i Einsteina, za­ciągnięcie krat. Na dodatek widz jest uprzedzony, że pod oknami kręcą się ja­kieś draby. Ale gdy w tej wyostrzonej sytuacji dochodzi do wymiany zdań na tematy zasadnicze, do konfrontacji postaw i racji - załamuje się wewnętrzny rytm sztuki. Deklaratywna retoryka rozładowuje napięcie. Dopiero znakomity finał przywraca zachwianą równowagę dramaturgiczną,

*

Polską prapremierę "Fizyków" wyreży­serował w Teatrze Dramatycznym Lud­wik René. W rozmowie z Dürrenmattatem (której obszerne fragmenty zawiera pro­gram) uzyskał potwierdzenie swojej kon­cepcji, którą nazwał "cyrkiem psycholo­gicznym". Koncepcja ta, wyprowadzona z dwojakiej rzeczywistości sztuki, oka­zała się dostatecznie nośna, by zacho­wać całą mozaikę jej form i odcieni, a zarazem scalić je, nadać im określony kierunek. Dążąc do podkreślenia treści utworu, René wziął umiarkowane tempo, stonował sytuacje "cyrkowe" i uprawdo­podobnił akcję. Uzyskał przez to bardziej wyrafinowane kontrasty, bardziej zaska­kujące i dramatyczne pointy.

Niepokojąca gra zaczyna się jeszcze przed spektaklem. W dostojnych ramach sceny ukazuje się nagle wewnętrzna kurtynka z cudacznym malowidłem: jakieś jezioro z przedpotopową rybą, jakieś wy­krzywione gęby, system planetarny kreślony pijaną ręką, baloniki, cy­lindry - słowem paranoiczna wykład­nia pejzażu "Fizyków". W chwilę później, już na tle normalnej kurtyny, "Prologus" w modnym garniturze wygłasza krótkie kazanie, składające sie z 21 punktów w związku z "Fizykami". Ka­zania traktuje się na ogół jako zło ko­nieczne; nudne bo nudne, ale wysłuchać trzeba. René dba zresztą, żeby widz nie nudził się długo. Wprost z kazania prze­nosi go w bukoliczny krajobraz, otacza­jący właściwe miejsce akcji. Wykorzysta­nie w prologu "słuchowiskowego" wstę­pu Dürrenmatta to kolejny manewr dwu­znacznej gry, to przygotowanie klimatu dla percepcji przedstawienia zgodnej z pla­nem reżysera.

"Niewiele trzeba do wyposażenia sce­ny, na której przeciwnie niż u starożyt­nych, rozgrywa się najpierw satyra, po­tem tragedia." Resztki gipsowych sztu­katerii, wielkie malowidło ścienne i lam­peria z białego lakieru. W głębi kominek oblepiony tłustymi amorkami i obite skó­rą, ponumerowane drzwi separatek. Na pierwszym planie - parę sfatygowanych "antyków" i surowe meble szpitalne. U góry ozdobny żyrandol, na drugim pla­nie umywalka jak w Kasie Chorych na szczeblu ubogiego powiatu. Ciężkie kota­ry - zbiornik kurzu i raj dla moli. Ten szanowny "umiar" Ewa Starowieyska przełożyła na język plastyczny z komicz­ną dokładnością. Nie tracąc swoich wa­lorów autonomicznych scenografia Sta­rowieyskiej, podporządkowana wska­zówkom autora, stworzyła funkcjonalną oprawę dla zamysłu reżysera.

Poczynając od wstępu, cała gra to­czy się wokół motywu przewodniego: "Kto tu jest wariat?". Nie jest przypad­kiem, że spektakl "Fizyków" nasuwa spo­ro muzycznych skojarzeń. Reżyseria Rengo bliska jest bowiem metodzie pra­cy dyrygenta. Na partyturze utworu Re­ne nie maluje kunsztownych zawijasów i nie popycha autora według własnego widzimisię. Respektuje jego słowa: "W gruncie rzeczy sztuka ta musi być gra­na tak, jak została napisana". Komediowa tonacja dwóch pierwszych scen załamuje się raptownie w wywo­dzie Newtona o elektryczności. Grunt jest odpowiednio przygotowany. Wejście Pa­ni Doktor materializuje tylko jej obec­ność w sztuce od samego początku. Nie ma w niej nic z "osobliwego wdzięku pomieszanego z groźnym urokiem", jaki cechował Klarę Zachanassian. Prócz dystansu wobec siebie i(wrodzonej!) ułomności - w niczym nie przypomina Starszej Pani. I chyba słusznie, bo na tym etapie rozwoju akcji te postaci są raczej nieporównywalne. Pani Doktor jest rzeczowa, skupiona, niemal oschła, ledwo widocznie sprężona wewnętrznie; przecież nie osiągnęła jeszcze w pełni swego celu... Jej surowy wygląd zewnętrzny i biały kitel budzą zaufanie, a sposób traktowania ludzi - szacunek. Tylko w oczach pojawia się chwilami jakiś osobliwy błysk i nie­które słowa nabierają w jej ustach nie­bezpiecznej dwuznaczności ("O tym, kim są moi pacjenci - decyduję ja". "Je­go królewska mość zarządził mord?").

Zupełnie inaczej przebiega pierwsze spotkanie z Möbiusem. Dość żenujące okoliczności sprowadzają go na scenę. Ren przygotował jego wejście trochę na zasadzie cyrkowej parady, zamyka­jącej satyryczną część programu. W tym celu wydobył i jaskrawo podbarwił wszystkie możliwości sytuacyjne i sty­listyczne, jakie daje tekst, a "reżyserię" rodzinnego pożegnania powierzył Misjo­narzowi. Stłumił w ten sposób tragizm Pani Rose, lecz osiągnął efekt podwój­ny: kontrast między wejściem Möbiusa a Pani Doktor oraz kontrast między początkiem a zakończeniem spotkania ro­dzinnego. Möbius jest z innego wymia­ru. Dość niezręcznie czuje się w rodzin­nym gronie. Wzruszenie maskuje roz­targnieniem. Jest nieporadny, słaby, win­ny - i przez to bardzo ludzki. Sta­nowczość przejawia tylko w gwałtow­nym likwidowaniu ostatnich związków łączących go ze światem zewnętrznym. Siłę i wielkość - tylko w "psalmie, któ­ry należy śpiewać wszystkim kosmo­nautom". Ale ta siła i wielkość płyną z rozpaczy, a Möbius - poza tą jedną sceną - zdradza tylko rezygnację. Wy­raźną linią łączy Ren jego proroczy wy­buch z proroczym wybuchem lekar­ki przy końcu sztuki. Dwie wizje bowiem wyraźnie się uzupełniają.

Właściwie już od zamordowania pie­lęgniarki Moniki duże numery na drzwiach separatek fizyków podsuwają myśl o numerach cel więziennych, choć oficjalnie "sprawiedliwość po raz pierw­szy ma wakacje". Podwójna gra to­czy się dalej, nabiera tempa. Wydaje się, że realistycznie potraktowana scena po­żegnania Moniki przez Möbiusa niezbyt do niej przylega. Przy wystawnej ko­lacji, podanej przez atletycznych pie­lęgniarzy, kończy się maskarada. Na pierwszym planie, na lewo, stół, przy nim Newton, pośrodku sceny zdegusto­wany Möbius. Zachwyty nad knedelka-mi z wątróbki, taktowne niedopowiedze­nia na temat pomordowanych pielęgnia­rek, sekrety wywiadu ujawniane w takt gawotu Bacha i "pod" poulet d la broche... Rozegrane to jest cienko, czysto, bardzo oszczędnymi środkami. Jedynie rewolwery w rękach dwu asów wywia­du wnoszą jakiś obcy ton.

Z chwilą zaciągnięcia krat sytuacja radykalnie się zmienia. To, co w lekturze wydawało się powierzchowne, lecz dość efektowne, w teatrze okazało się płas­kie i - prawdę mówiąc - nudne. Za dużo tutaj złotych myśli, za mało dzia­łania. Jeszcze jeden manewr z rewol­werami i parę złośliwych, zawsze nieza­wodnych uwag pod adresem wywiadu. Ren jak gdyby zbytnio zaufał nośności prowadzonego dialogu i statycznie ustawił tę scenę. Rewelacje naukowe Möbiusa przechodzą bez wrażenia. Przy całym uznaniu dla szlachetnych intencji, wyjście, jakie obmyślił, jest jednak nie­dorzeczne. Z dramatycznej konfrontacji postaw robi się nie wiążąca dyskusja trzech panów. Kraty w oknach zdają się z góry przekreślać jej sens i wagę podejmowanej decyzji. W dodatku Möbius, który choćby tylko zbyt pozornie pa­nuje tu nad sytuacją i stanowi obiekt zakusów Newtona i Ein­steina - traktowany jest przez nich zbyt nonszalancko. Dopiero toast ozna­cza powrót do konwencji gry. Kiedy znikają w separatkach, opada jeszcze jedna krata dzieląca hall i pokoje fizy­ków od sceny.

Ostatniej sceny "Fizyków" nie waham się nazwać wielką. Wojskowy dryl pie­lęgniarzy, przebranych w czarne mun­dury, rozkazy przecinające scenę jak strzały karabinowe, kraty - wszędzie kraty - i Pani Doktor w białym kitlu. Za kratą - trzech więźniów. "Zagadki umilkły, nie brzmią już pytania." Upior­ny śmiech zdemaskowanych szpiegów i twardy głos lekarki. Z prawej strony, zamiast stylowej sofy, prosta, czarna ła­wa. Ława oskarżonych. Gaśnie ozdobny żyrandol, zapala się reflektor, prze­cinając scenę smugą światła. Na ławie zasiadają kolejno Pani Doktor potem fizycy. Niesamowita atmo­sfera rozmowy, w której trzej fizycy, grający wariatów, usiłują przekonać autentyczną wariatkę, że jest wariatką! Są porażeni odkryciem, porażeni prawdą, unieszkodliwieni. Ofiarom powierza obłą­kana lekarka swoją tajemnicę, ale wizję przyszłości, jaką sobie wymarzyła, mu­si oznajmić całemu światu. Staje przy rampie, już niezależna od uczonych, gó­rująca nad wszystkim, i krzyczy w po­czuciu triumfu, w szale niszczenia. W sekundę potem już panuje nad sobą, jest szefem trustu.

Błąka się jeszcze echo krzyku, kiedy fizycy wygłaszają swoje pełne rezygnacji monologi. Cicho, beznamiętnie, smutno. Po ich wyjściu znów opada krata. Na początku była paranoiczna kurtynka...

Nie sposób zakończyć opis tego przed­stawienia bez podkreślenia roli muzyki, opracowanej przez Tadeusza Bairda. Ren wprowadza ją już w prologu, dla za­akcentowania sielankowości opisywane­go krajobrazu, i tym samym motywem Haydnowskim zamyka spektakl. Dodaje też muzyczny akompaniament do pożeg­nania Moniki przez Möbiusa. Ale praw­dziwym majstersztykiem jest połącze­nie sceny nazwanej poprzednio umow­nie "echem chóru z tragedii antycznej" z fragmentem IX symfonii Beethovena. Sprzysiężenie trzech fizyków w obronie własnej kultury, w obronie humanizmu, którym zagraża przekreślenie ze strony demonicznej lekarki - oto symbolika wywodząca się wprost z Doktora Faustusa. Motyw IX symfonii stanowi rów­nież tło końcowych monologów fizyków. Do tego dochodzi, oczywiście, muzyka zalecona w didaskaliach przez autora.

"Fizycy" to druga, po "Wizycie starszej pani", sztuka Dürrenmatta wyreżyserowa­na przez Ludwika Ren Część krytyki (do końca sezonu mamy jeszcze pół ro­ku!) uznała jego ostatnie dzieło za naj­wybitniejszy spektakl sezonu. Pewne, że do tej pory jest to wydarzenie najwybit­niejsze i najradośniejsze, owoc artystycz­nej współpracy zespołu Teatru Drama­tycznego, reżysera, scenografa i kompo­zytora.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji