Artykuły

Wielki Niepokój

DŰRRENMATT jest czo­łowym współczesnym dramatopisarzem, a "Fi­zycy" czołową - obok "Wizy­ty starszej pani" - sztuką Dürrematta. Każde wybitne dzieło sztuki nasuwa mnó­stwo problemów, podsuwa ty­siące myśli. Gdy czas nagli a miejsce redukuje rozmach - trzeba się jednak ograniczyć do jednej, co prawda węzło­wej sprawy. Co jest nią w "Fizykach"?

Autor sięgnął do najwięk­szego problemu, przed jakim stanęła ludzkość, problemu życia lub śmierci rodzaju ludz­kiego, sięgnął do odkryć fizy­ki jądrowej i groźby ich za­stosowania w celach wojen­nych, mogących zamienić Zie­mię w martwe, nuklearne po­bojowisko. Sprawy nauki, wojny i pokoju w teatrze? Trudne dyskusje i zawiłe wy­kłady na scenie? Świetność pisarska Dürrematta polega również na tym, że nie jest on autorem hermetycznym i że podejmując największe moralno - polityczne,społecz­ne, psychologiczne tematy, umie je wykładać w sposób da­leki od uczonej pedanterii i odziewać w pstre, jaskrawe - może nawet w złym guście? - szatki, nieraz mocno szo­kujące czytelnika czy widza. Nie zapominajmy, że Dürrematt jest również pisarzem sensacyjnym a nawet kryminalnym,że skomplikowana in­tryga, wynikająca z jakiegoś przestępczego wydarzenia, jest osią akcji nie tylko jego fil­mu kryminalnego "W biały dzień" i wysupłanej z filmu powieści "Obietnica", ale że w każdej sztuce daje Dürrematt mocny ładunek sensacji, hu­moru i groteski, efektów bru­talnych czy farsowych. Tak jest i w "Fizykach", sztuce wyrażającej Wielki Niepokój człowieka ery ato­mowej, sztuce, mającej być ostrzegawczym sygnałem i po­tężnym ostrzeżeniem, a zara­zem nasyconej zjadliwą iro­nią, wykrzywionej grymasem kostycznego śmiechu.

Bez groteski nie ma współcze­snej sztuki - zdaje się twierdzić Dürrematt - tylko groteska mo­że oświetlić świat dzisiejszy. Oto jest groteskowe, współczesne teatrum mundi, dom wariatów, któ­rym rządzi nieludzko mądra ko­bieta - doktor, znana w całym świecie ze swoich badań nauko­wych. Jej głównymi pacjentami są trzej pomyleni fizycy "New­ton", "Einstein" i niejaki Jan Wilhelm Moebius, któremu naj­tajniejsze mądrości fizykalne obja­wia król Salomon. Taki jest iro­niczno - absurdalny plan wyj­ściowy, póki pełna niezwykłych i zaskakujących. niespodzianek ak­cja nie przemiesza wszystkich kart, nie obali "naturalnego po­rządku", nie ujawni, że pacjen­ci, z których każdy zamordował swą pielęgniarkę (bo była na tro­pie ich tajemnic) są normalnymi ludźmi, że Moebius to geniusz, mogący swoim odkryciem "jedno­litej teorii pola" umożliwić, uła­twić zniszczenie świata, a dwaj inni fizycy to przedstawiciele dwu zwalczających się nawzajem wy­wiadów, które dla własnych ce­lów chcą Moebiusowi wydrzeć jego "system wszelkich możliwych odkryć". Moebius nałożył żywa maskę obłąkanego, by ustrzec się od wejścia w służbę władzy. Ży­wa maska - czy Wam to nic nie przypomina? Ależ tak, pewien wioski hrabia też schronił się w udany obłęd, by uniknąć odpo­wiedzialności. Ale głośna sztuka Pirandella zamyka się w proble­mach psychologii indywidualnej, nasza epoka jest trudniejsza: Moeblus czuje się odpowiedzialny za los świata. "Wysunęliśmy się naprzód, ale ludzkość pozostała w tyle. Nasze badania grożą niebez­pieczeństwem, nasze poznanie niesie śmierć. Nam, fizykom, nie pozostaje nic innego, jak kapitulacja przed rzeczywi­stością. Nie dorosła ona do nas. Poprzez nas grozi jej za­głada. Musimy cofać się, wraz z naszą wiedzą". To są słowa Moebiusa w kluczowej scenie dramatu. Ukryjmy naszą stra­szliwą wiedzę, nie pozwólmy zamienić jej we wszechniszczącą antywiedzę. Lecz wysiłki Moebiusa by za­taić swoją golemową moc nie zda­dzą się na nic. Dzieło Moebiusa zdobędzie przerażająca właścicielka sanatorium, pani doktor Zahnd - jedyna, która naprawdę wierzy w Salomona, zjawę i strażnika wie­dzy. Salomon pouczył ją, że Moe­bius zdradził, niech mu więc wy­kradnie jego formułę i niech sa­ma stanie na czele ludzi, reali­zujących wyniki jego badań. Gar­bata, obłąkana Zahnd spełnia ro­lę potwornego Przypadku, zdo­bywa prace Moebiusa, zacznie re­alizować szalone plany. Opanuje Ziemię, wedrze się na gwiazdy - woła: "Najstraszliwsza broń do­stała się w ręce oszalałej kobie­ty" - tymi słowy zamknął Dürrematt obszerną rozmowę o "Fi­zykach" odbytą w czasie swego warszawskiego spotkania z zespo­łem Teatru Dramatycznego.

A więc skrajny pesymizm, wróżba zagłady atomowej, której nie da się uniknąć? "Sztuka najczarniejsza z czar­nych" orzekł przed dwoma ty­godniami "Times", po premie­rze londyńskiej "Fizyków", nic wiele wyprzedzającej naszą. To jest, trzeba powiedzieć, słuszny wniosek z bezpośred­niej oceny tekstu. Tym kasandrycznym akordem istotnie zamyka się akcja "Fizyków". Ale my nie możemy na tym poprzestać. Granice widzenia są w "Fizykach" ścieśnione, groźny to paradoks w sztuce o roli nauki w świecie współ­czesnym. Kiedyś, dawno temu, jeden z moich przyjaciół - matematyków objaśniał mi cierpliwie co to jest "Wstęga Moebiusa", demonstrował jej jednopowierzchniowość (pew­nie się wyrażam nieprecyzyj­nie). Ucieszyło mnie, że ge­nialny fizyk u Dürrematta nazywa się Moebius. Wstęga Moebiusa nie może być sztucz­ką kuglarską. Czasy kapłanów egipskich minęły. A ponadto jesteśmy starsi od "Fizyków" o dalsze dwa lata dziejów świata i kryzysu atomowego. My wiemy, że lęk Moebiusa nie tylko oblókł się w ciało,w bombę stumegatonową, zdolną od jednego miotu zniszczyć pół wielkiego państwa, i w zdolność do wyprodukowania bomby tysiącmegatonowej - my czytamy również kores­pondencję towarzysza Chruszczowa z prezydentem Kennedym.

Pozwólcie, że na tym za­kończę.

PRZEDSTAWIENIE "Fizyków" w Teatrze Dra­matycznym należy do najwyższej klasy. Ludwika Rene reżyseria "Fizyków" to chyba najświetniejsze z jego dotychczasowych osiągnięć. Nie mając możności szerszego uzasadnienia tej oceny dodam tylko, że Rene świetnie prze­prowadził myśl zasadniczą i przewodnią utworu i przeka­zał jego walory widowiskowe. A na najlepszą pochwałę za­sługuje umiar i dyskrecja, z jakimi ujął farsowe, "wariac­kie" sceny i sytuacje.

Wyrazy największego uzna­nia niech przyjmie też Ewa Starowieyska za dekorację. Te złocone meble, pluszowe por­tiery i ścienny malunek alegoryczny to jakby eks­trakt tego, co cechuje oto­czenie zamkniętych fizyków.Jak to dobrze, że oszczędzono nam tym razem dodatków i ozdobników, wypaczeń kon­cepcji autora lub jej znie­kształceń, że mamy nareszcie scenografię normalną, w jej funkcjonalnych zadaniach; a że ona w istocie rzeczy trudniejsza niż swobodne puszczanie cugli scenograficznej swawoli, tym większe brawa dla Starowieyskiej.

Dzieło aktorskie: znakomite. Tak w rolach głównych jak i rolach drugoplanowych: EDMUND FETTING i BOLESŁAW PŁOTNICKI jako wybitni fizycy a zarazem asy wywiadu, zamienili z wirtuozerią dziwność w sprawy jakby zwyczajne,realistyczne. O to szło. Świat pielęgniarek wyraziście reprezentowały KAROLINA BORCHARDT i BARBARA KLIMKIEWICZ; siostrze Monice wierzyło się,że kocha zwariowanego Moebiusa, ładny sukces młodej aktorki,bo sprawa nie była łatwa. Świat policjantów, zmuszony do trzykrotnych odwiedzin lecznicy, reprezentował z właściwym sobie zdrowym,flegmatycznym rozsądkiem STANISŁAW JAWORSKI; dzielnie ślepym wykonawcą rozkazów był przy nim ZBIGNIEW SKOWROŃSKI.

I dwie kreacje. Wandy Łuczyckiej i Jana Świderskiego. Oboje umieli mistrzowsko wy­pełnić postawione doktorowi Matyldzie i Moebiusowi przez autora zadania, potrafili stwo­rzyć postacie absolutnie prze­konywające jako zjawiska sceniczne,doskonali w swej metaforycznej umowności a zarazem bezbłędni w jakiejś życiowo jednostkowej praw­dzie.

Wanda Łuczycka stała przed niebezpieczeństwem powtórzenia roli Klary Zachanassian. Nie powtórzyła. Ukazała inny wyraz przebiegłości, władczości, obsesji. Sylwetka tej oschłej, brzydkiej, ułomnej, obłąkanej a piekielnie logicznej starej kobiety nie wypa­dnie nikomu z pamięci. Samo zdemaskowanie obłędu pani Zahnd wygrała Łuczycka wspaniale. Na Jana Świderskiego też czy­hały pokusy różnych ról. Nie uległ im. Ukazał uczonego, które­mu się wierzy, że dokonał wiel­kich odkryć. Jego słowa przeni­kały do głębi nie tvlko swą treś­cią, również tym jak były wypo­wiadane.

Tak więc po dwu kolejnych porażkach Teatr Dramatyczny wrócił do formy. Do swej najlepszej formy.

Przekład, którego tekst, druko­wany w "Dialogu", wzbudził licz­ne i uzasadnione pretensje, brzmiał ze sceny bardzo dobrze. Podległ bowiem szczegółowej adiustacji. Zapisuje tę okoliczność na dodat­kowy plus Teatru Dramatycznego. Dosłowne brzmienie przekładu nie może być dla teatru żadnym tabu. To nie są wersety ksiąg świętych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji