Songi w brudnopisie
Z "Operą za trzy grosze" Bertolta Brechta są dziś pewne kłopoty. Bowiem już przed laty wszyscy zgodzili się, że jej wymowa społeczna, protest i oskarżenie od dawna nie brzmią zbyt przekonywająco. Również teatr Brechta, którego przejawem jest "Opera", jego założenia teoretyczne, traktowane niegdyś jako znakomity i oryginalny eksperyment estetyczny, nie mają dziś, po szaleństwach awangardy, waloru poruszającego widza.
Wystawić sztukę jak Brecht przykazał, zgodnie z jego sugestiami, nie sposób. Jedyne wyjście, to zamknąć teorie Brechta w podrecznikach historii i skupić się na tym, co w "Operze za trzy grosze" jest uogólnieniem, co jest do przyjęcia dla widza lat osiemdziesiątych.
Tak też sądzę, rozpoczął swoje myślenie o tym Jerzy Grzegorzewski. Dokonał skrótów w tekście, pozostała jedynie istota głównych wydarzeń, historia Mackiego, opowiedziana w zarysie, jakby wyśpiewana w balladzie. Pozostały też songi. Bo songi Brechta z muzyką Kurta Weilla są nieśmiertelne. Są sednem jego sztuk, mogą istnieć i istnieją niezależnie, na estradach, jako znakomite, samodzielne utwory.
I faktem jest, ze songi są najsilniejszym atutem przedstawienia. W wykonaniu Moniki Świtaj (właśnie m.in. dzięki songom znakomita Polly). Elżbiety Kijowskiej (Jenny), Anny Chodakowskiej (Lamentacja o Mackie Majchrze - jarmarkowa postać karła-murzyna, wymyślona przez reżysera) brzmią wspaniale pod względem wokalnym i w interpretacji aktorskiej. A przecież w przedstawieniu grają i też niezgorzej śpiewają, m.in. Piotr Fronczewski jako Mackie oraz Marek Walczewski i Małgorzata Niemirska jako bardzo interesująca i z fantazją skarykaturowana para Peachum.
Całość umieścił Jerzy Grzegorzewski pomiędzy kabaretem a operetką, potraktowanymi z lekką ironią i z zaznaczeniem - już silniejszym - odsłaniania, a nawet pastiszu różnych konwencji i stylistyk teatralnych. Postacie poprowadził w kierunku mniejszej (Mackie, Polly, Jenny) lub większej (Peachum, Brown) stylizacji karykaturalnej udowodnił, iż mało poważne ujęcie sceniczne "Opery", wbrew samemu Brechtowi, który traktował swój teatr niezwykle serio, czyni ją atrakcyjną i nie pozbawioną sensów. Tyle, ze zostały ona tu ujęte w cudzysłów językiem teatru, do jakiego widz jest zewsząd przyzwyczajany.
Czy zatem nową premierę należy uznać za sukces reżysera i zespołu "Studio". Otóż - nie. Spektakl, który obejrzałam, godny jest miana jedynie - brudnopisu znakomitego przedstawienia. Brudnopisu, czyli czegoś na wzór pierwszej wersji powieści, którą - aby osiągnęła kształt ostateczny - należy jeszcze przepisać, przeredagować. Tak opracować, aby akcja toczyła się bardziej wartko, a całość była bardziej spoista. I żeby aktorzy osiągnęli większą precyzję w tym co robią, a każde ich słowo było słyszalne.
Oczywiście niedociągnięcia te w poślednim teatrze nie miałyby aż tak dużego znaczenia wobec kształtu interpretacyjnego przedstawienia. Na jednej z czołowych scen stołecznych muszą być zauważone. Nie pozwalają bowiem widzowi czerpać pełnej satyfsakcji w kontakcie z tą oryginalną i zabawną wersją utworu Brechta.