Neapol na Powiślu
Jest to Neapol bez gitary i mandoliny, zza węgła nie dobiega tu melodia tęsknej serenady i ściszonym chórem nie towarzyszą jej fale zatoki, rozsrebrzone księżycem, który zdaje się nigdy nie zachodzić w kanconach, dojrzewających rokrocznie, razem z kiściami winnych gron, we wrześniowe święto piosenki spod Pauzylippu.
Domenico Rea - znany i u nas z dwu książek świeżo przełożonych - ogłosił przed kilku laty szkic pt. "Dwa Neapole" (włączony dziś do najnowszego tomu: "Quel che vide Cummeo - Co widział Cummeo"). W tym programowym jakby wystąpieniu pisarz włoski z goryczą wyrzuca literaturze, że utrwaliła fałszywy obraz Neapolu, w którym dni płyną beztrosko i leniwo, gdzie rzeczą główną jest miłość i zabawa. Neapolem prawdziwym jest dla niego wielkie miasto nędzy, udręczone słońcem, miasto ludzi, którzy codziennie od nowa stają przed najcięższymi dla nich, elementarnymi sprawami bytu: głodem, chorobą, pożądaniem własnego, przyzwoitego domu - rojowisko biedaków, których ust nie rozchyla ani kancona, ani nawet uśmiech. W tak zarysowanym kontraście obserwator postronny uzna zrozumiałą reakcję przeciwko zużytym już z dawna konwencjom, przeciw ckliwym błękitom albumów, wciskanych w ręce turystów - ale dostrzeże zarazem jednostronność, na przeciwległym krańcu przyczajoną.
Tak jak głębokie cienie wąskich uliczek i splątanych zaułków Neapolu są nie zaprzeczeniem, ale odwrotną stroną jego olśniewającej, słonecznej urody - tak i w literaturze nie od dziś ma swe miejsce Neapol widziany oczami realistów, obnażany w swym żebraczym brudzie i kalekim nieraz wykrzywieniu, obok sentymentalnych, melancholijnych strof, w których "te czarne oczy" - st' uocchie nire - i "łzy miłosne" - liacreme d'ammore - powracają nieuniknionym, ale przecież szczerym i ciągle na nowo przeżywanym refrenem, tak jak prawdziwym jest księżyc zawieszony nad Wezuwiuszem. I nieraz zresztą, w splocie różnych pasm południowego życia, te tęskne westchnienia kończą się ulicznym melodramatem - krwawą blizną na policzku ukochanej, opornej lub niewiernej.
Realizm, jak go reprezentują choćby współczesne Zoli powieści Matyldy Serao (Brzuch Neapolu, 1884) albo i niektóre z utworów największego poety Neapolu w wieku XX, autora najbardziej popularnych pieśni lirycznych, Salwatora di Giacomo - realizm, mocno zakorzeniony w regionalnej glebie, zazwyczaj już kroków niewiele dzieli od karykatury i satyrycznej groteski. Toteż od lat niepamiętnych Neapol z okolicą rej wodził we włoskiej komedii różnego chowu, często nie przebierającej w słowach i sytuacjach, ale umiejącej rozpętywać nimi niepowstrzymaną burzę śmiechu. Tu przecież, jeszcze w epoce Renesansu, w niepoczesnej mieścinie Cava, zaznającej opinii naszych Mościsk, a skłóconej z Salerno, niedaleką kuźnicą lekarskiej uczoności, krzewi się odrębny typ farsy, z pewnością dużo do zawdzięczenia mający niesfornym adeptom medycyny. Tu powstaje jeden z głównych ośrodków komedii dell`arte, na co wskazuje wyraźnie postać Pulcinelli. Tu rodzi się i rozpoczyna europejską karierę opera buffa, a jej muzyczni współautorzy - Cimarosa lub Paisiello - długo będą nęcili słuchaczy.
Nie stronił później od nizin swego rodzinnego miasta Robert Bracco, ulegający jednak wyższym aspiracjom psychologa i krytyka moralności burżuazyjnej. Jeśli jednak nie dostawało własnej weny, sięgano po towar obcy - zwłaszcza popularne farsy francuskie - z których, w gwarowym przebraniu, wydobyć umiano nowe zasoby zbiorowej wesołości. Giuseppe Marotta - również wybitny przedstawiciel Neapolu w dzisiejszej literaturze włoskiej - tak o teatrze swoich lat młodych opowiada w mającym już za sobą wydań kilkanaście, spopularyzowanym także przez film cyklu obrazków i wspomnień "L'oro di Napoli" ("Złoto Neapolu"):
"Ludzie czystego serca i ubogiego ducha, pragnijcie z całych sił, by w raju zakosztować takich rozkoszy, jakich zaznawali widzowie teatrów Della Rossa i Di Napoli! W konwulsjach śmiechu niektórym udawało się gryźć własne buty; inni chcąc cudem uniknąć ostatecznych następstw apopleksji, czepiali się jak powój nieznajomych sąsiadów, którym przy tej sposobności ginęły czasem portfele; na galerii chłopczyska stawali po prostu na głowie i wsparci, rękami, stękaniem, zawodzeniem i wyciem dawali upust swej radości; pełniący służbę karabinierzy - rekruci świeżo przybyli z Casorii lub z Benevento - walili się jak kłody, porażeni śmiechem; niekiedy strzał padał z ich ogromnych pistoletów i nikt nie zwracał na to uwagi, o ile kula nie trafiła któregoś z widzów i nie położyła go trupem na miejscu..." Takie, nie byle jakie tradycje znalazł poza sobą Eduardo de Filippo, gdy wraz z nowym stuleciem stawiać począł pierwsze kroki (ur. 1900). Towarzyszyło mu w nich rodzeństwo - Titina i Peppino - z którymi występował przez szereg lat, początkowo wchodząc w skład innych zespołów, później (od 1931) samodzielnie, jako głośne już trio. W roku 1933 gościnne występy w Rzymie stają się utwierdzeniem osiągniętych przez trójkę sukcesów. Z biegiem lat rodzeństwo się rozchodzi. Tuż po wojnie (1945) Edward tworzy zespół "Teatro di Eduardo", z którym przez lat kilka współpracuje Titina, a w r. 1953 osiąga wielką satysfakcję, mogąc dokonać inauguracji odbudowanego Teatru S. Ferdinando w Neapolu. Jego twórczość teatralna to - do chwili obecnej - pół setki sztuk, po większej części jednoaktówek; niekiedy sięgał po podnietę do Hiszpanii, w latach trzydziestych spreparował też kilka widowisk rewiowych. Największym osiągnięciem artystycznym neapolitańskiego pisarza i aktora była dotychczas "Filumena Marturano" (1947), grana nie tylko we Włoszech; w r. 1952 zdobyła wielkie powodzenie w paryskim Theatre de la Renaissance, z Walentyną Tessier, znakomitą aktorką, interpretatorką komedii Giraudoux, w roli głównej; następnie przyszły premiery w berlińskim Schlossparktheater (1953) i w Buenos Aires (1954). W Argentynie zresztą już wcześniej (1950) wykorzystano utwór ten dla filmu. O ile wiem, przekład polski "Filumeny" od kilku lat szuka drogi na scenę i ponoć ma ją w końcu znaleźć - poza Warszawą. Drugą z rzędu - jeśli idzie o obieg zagraniczny - jest komedia, z którą zapoznał nas Teatr Ateneum: "Napali milionaria" (1946), grana w Zagrzebiu i w Austrii (1955).
Oto kilka orientacyjnych faktów i dat. Chcąc lepiej wniknąć w atmosferę owych ostatnich lat wojny na południu, których strzęp oglądamy na scenie, warto w tomie Dominika Rea "Jezu, uczyń światło" przeczytać "Krótką historię kontrabandy". Sztuka De Filippa daje tych spraw obraz komediowy, zwrócony do szerokiej widowni ludowej, - zapewnia role pisane z zawodowym wyczuciem sceny i niewątpliwy duży efekt teatralny całości. Efekt jest niewątpliwy, chociaż nie zdoła przesłonić wątpliwości innej natury. Wysłuchawszy Neapolu uprzytamniamy sobie, że nie przypadkiem może autor najczęściej wypowiadał się w - niełatwej zresztą - formie jednego aktu. Każdy z następnych aktów jest tu wyraźnie stopniem w dół. Farsowa, żywiołowa werwa aktu pierwszego osiąga punkt szczytowy w scenie, gdy Gennaro udaje nieboszczyka otoczonego rozpaczającą rodziną, byle powstrzymać rewizję i nakrycie towarów z czarnego rynku; w akcie drugim niemało komediowego rozmachu ma powrót poczciwego Odysa do nagabywanej przez zalotników Penelopy, która jednak, zamiast siedzieć przy krosnach, woli łowić złote rybki w bardzo mętnej wodzie paskarskich transakcji; w akcie trzecim dominują już akcenty przeciętnego melodramatu, przy pochopnym wybielaniu wczorajszych plam, w imię dającego otuchę zakończenia. Przypomnijcie sobie doskonały film włoski "Policjanci i złodzieje". W sytuacji zbliżonej, będącej odłamkiem tego samego momentu historycznego, ileż tam finezji, już w samym stosunku obu mężczyzn, wrogów z narzuconej im konieczności, którzy stają się przyjaciółmi. Albo pełna humoru scena, gdy złodziejaszek, mający z towarzyską galanterią ofiarować w upominku kwiaty, bierze je z kapliczki świętego, uzasadniając mu przekonywająco swój postępek. Jest w tym charakterystyczny odcień zabobonnej wiary ludzi Południa i ich poufałego stosunku do niebieskich patronów, jest lekkość i malowniczość, których nie staje twardemu w rysunku epizodowi komedii, gdy tępe dewotki, nie dowierzając lekarzowi, tylko modłami chcą zapewnić dziecku, jeśli nie wyzdrowienie, to lepszy los w zaświatach. Wydaje się rzeczą prawdopodobną, że w interpretacji neapolitańskiego zespołu momenty takie zacierają się, skoro widz uniesiony zostanie pędem farsowego komizmu, a wykonawcy dokładają starań, by jak najmniej utracić z tempa nabytego w akcie pierwszym. W odmiennym jednak klimacie bardziej wyczuwalne staje się to wszystko, co w sztuce De Filippa odsłania ściegi grubej igły.
Ale na przekór zrzędzeniu spozierającego przez swe szkiełko krytyka, chociaż i przekład nie zawsze zdołał oddać rytm i barwę języka potocznego (rzecz arcytrudna w teatrze tego typu) - "Neapol" znalazł w Ateneum warunki doskonałe i bawi już widzów przez szereg wieczorów. Janusz Warmiński jako reżyser dał barwną i pełną rozmachu, a zarazem zwartą (poza aktem ostatnim) komedię, starał się stopić w możliwie jednolitą całość różne elementy utworu, nie wypuszczać z rąk cugli rozhukanej groteski i dobitnej, chociaż niezbyt odkrywczej satyry, a uproszczonemu morałowi nie stawiać zbyt wyniosłej trybuny. Dekoracja Lecha Zahorskiego nie jest zapewne wycinkiem tej właśnie dzielnicy Neapolu i harmonizowałaby lepiej ze sztuką o przemyślniejszej strukturze, z zabawą bardziej intelektualną, ale interesuje własną koncepcją, pełną polotu i wdzięku.
Mimo farsowego zacięcia scen zbiorowych, postaci komedii nie stały się jaskrawymi sylwetkami o zatartych rysach osobowości. Otrzymaliśmy nawet kreację aktorską dużej miary: jest nią rola Amalii w ujęciu Antoniny Gordon-Góreckiej. Już w "Ostatniej ofierze" byliśmy pod urokiem jej kobiecości i gry misternie wycieniowanej.
Mniej przekonywająca wydała mi się Kitty z "Chattertona", nazbyt oparta na jednym tonie: powściągania kiełkującego uczucia, ale był w tym może i refleks mało pomyślnej aury, jaka zaciążyła nad wznowieniem dramatu Vigny'ego. Obecna rola jest dziełem aktorstwa dużej miary. Gordon-Górecka stwarza postać wielowarstwową, wyrazistą w rysunku psychologicznym i skupiającą na sobie uwagę bez szukania zaskakujących efektów. Jej aktywność nie słabnie ani na chwilę. Amalia nie staje się nigdy nieuważnym lub biernym świadkiem tego, co się dzieje w jej obecności, dozuje napięcie jako doskonała partnerka w dialogu. W taj kobiecie, wzrosłej u zbiegu przedmieścia i burżuazyjnej oficyny, jest zimna bezwzględność spekulantki i żądza długo oczekiwanego odwetu za lata życiowej mizerii, jest bardzo złożona skala uczuć wobec męża - popychadła i własnych dzieci, które wymykają się z jej rąk, zajętych czepianiem się wozu wojennej fortuny, są wreszcie i przygaszone tuż przed wybuchem, intymne płomyki niewypalonych ogni erotyzmu. Przy całej zaś delikatności środków artystycznych tak pojęta Amalia pozostaje w kręgu, wyznaczonym przez środowisko komedii. W jej mężu jest może więcej, niż w grze Stefana Śródki, plebejskiego mądrali, którego wrodzone lenistwo sprzyja snuciu ogólnych rozważań. Typ to nierzadki w kraju, gdzie żar słoneczny nie pobudza do wysiłku, a świadomość wielowiekowej zaprawy umysłowej, choćby w karykaturalnym skrzywieniu, odzywa się i na podwórzu. Ale też wywody zagłodzonego filozofa znajdują oddźwięk właściwy, gdy są brane tylko na pół serio. Tego ironicznego podkładu czy dystansu brakło może pomysłowemu zresztą i umiejącemu obudzić sympatię wykonawcy.
Dokoła tej pary krąży osób kilkanaście, poczynając od własnych ich dzieci - obrotnej ale naiwnej Marii Rosarii, której drogo przychodzi opłacić pociąg do amerykańskiego stylu życia (J. Szydłowska) oraz początkującego kombinatora Amedeo, który przypadkiem raczej zatrzymuje się na samym progu więzienia (M. Rułka). Jako przodownik policji St. Gawlik wyróżnia się stateczną powściągliwością, godną tego stanu, a St. Wyszyński, nie uległszy pokusie scenicznej typowości, jest dekarzem młodym, któremu nie starczy autorytetu, ale który z tym większym zapałem podejmuje walkę z ciemnotą. Dobranej kompanii dopełniają, na ogół bardzo sprawnie, z humorem i powodzeniem, którego aptekarsko odważać nie będę: J. Błońska, H. Gawlik-Dąbrowska, A. Sarnawska, A. Rakowiecka, I. Ładoszówna, E. Dziewoński, J. Kostecki, W. Kałuski, M. Trojan oraz blade wcielenie urzędniczej biedy i uczciwości, Z. Tobiasz.