Artykuły

Marcin Czarnik: Mam, kurczę, poczucie misji

Marcin Czamik przyszedł do Krakowa za Janem Klatą i od razu stał się jednym z najgorętszych nazwisk Starego Teatru. Można go oglądać w spektaklach "Do Damaszku", "Bitwa Warszawska 1920" "Gyubal Wahazar" "Stara kobieta wysiaduje" i "Nie-boska komedia". "Miastu Kobiet" opowiada o krętej drodze do aktorstwa, szukaniu siebie w buddyjskim klasztorze i misji zmieniania świata.

Pamięta pan, w ilu sztukach pan zagrał?

- Nie.

Naliczyłam, że w czterdziestu pięciu...

- Naprawdę? Nie wiedziałem.

Liczba imponująca. A jednak podobno pana początki w aktorstwie nie były usłane różami...

- Faktycznie, po ukończeniu Akademii Teatralnej w Warszawie nie wiedziałem, czy będę w zawodzie. Miotałem się, poszukiwałem, trochę grałem w serialu. Ciężko mi było zaakceptować realia warszawskiego środowiska teatralnego, gwiazdorski system i wzajemny dystans. Gdy wspominam tamten czas, przypomina mi się, jak kiedyś, po premierze w Powszechnym, przechodziłem obok pewnego dyrektora i usłyszałem, jak mówi do towarzyszącej mu kobiety: "Chodźmy stąd, bo za chwilę studenci będą do mnie przychodzić z prośbą o pracę". Stanąłem jak wryty, bo zupełnie nie miałem takiego zamiaru. Wiedziałem, że poprzedniego dnia oglądał mnie w "Mewie" Agnieszki Glińskiej, ale nie chciałem go nagabywać o pracę. To był chyba moment, kiedy zwątpiłem w sens zawodu. Zacząłem nawet studiować amerykanistykę na Uniwersytecie Warszawskim, ale nie zabawiłem tam długo. Wyszedłem z zajęć, kiedy wykładowca ekonomii zaczął sypać dowcipami. Pomyślałem, że jestem już na to za stary. Posiedziałem chwilę na ławce i nigdy więcej tam nie wróciłem. W końcu pojechałem do Indii w poszukiwaniu siebie.

Znalazł pan?

- Nie. Po miesiącu spędzonym w buddyjskim klasztorze w Dharamsali wiedziałem, że oszukuję siebie. Szukałem czegoś, ale nie wiedziałem dokładnie czego. Próbowałem się wczuć, zaangażować lub chociażby wyciszyć. Nie jestem osobą religijną, a mimo to chodziłem na lekcje z adeptami, słuchałem nauk łamów. Cały czas liczyłem na jakieś ważne wydarzenie, oświecenie. Może na duchowy przełom? Aż w końcu spojrzałem z boku na innych Europejczyków, tak samo poszukujących jak ja, i stwierdziłem, że to, w czym tak naturalni byli Tybetańczycy, w wykonaniu Niemców czy Francuzów było po prostu śmieszne i pretensjonalne. Zrozumiałem, że zanim zacząłem "szukać siebie" w Indiach, powinienem najpierw spróbować tego samego w kaszubskim lesie lub we własnej łazience. Z takim przeświadczeniem wróciłem do Polski, by na nowo zmierzyć się z aktorstwem.

Nie korciło pana, żeby rzucić to wszystko i iść do "normalnej" pracy?

- Niestety, od dzieciństwa wyraźnie wiedziałem, co chcę robić w życiu. Choć nikt z rodziny nie był związany z aktorstwem - mój tato był inżynierem, mama zajmuje się handlem, siostra jest lekarzem, a brat biznesmenem. Może aktorstwo mam trochę po dziadku, który śpiewał na pogrzebach i weselach? W każdym razie już liceum wybierałem pod kątem aktorstwa. Pochodzę z Oświęcimia, a tam w "Konarze" dziaiał teatr amatorski prof. "Janusza Toczka. Profesor był moim pierwszym mentorem i drugą rodziną. Ale tak naprawdę pasja aktorska zaczęła się jeszcze w przedszkolu. Kiedy grałem liska w szkolnym przedstawieniu i zobaczyłem "wow" na twarzach koleżanek, wiedziałem, że to jest TO.

Po powrocie z Indii zaczęło się panu zawodowo układać?

- Nie od razu, to był powolny proces. Na początek koleżanka poleciła mnie dyrektorowi Teatru Polskiego we Wrocławiu - dostałem rolę, ale po premierze nie dostałem etatu. Powodem był mój trudny charakter. Bo zawsze mam dużo pytań i wątpliwości. Wolę rozgrzebywać tematy, dowiadywać się na etapie prób, niż udawać, że wszystko wiem. Nie każdemu to odpowiada. Ale niedługo potem dostałem rolę Merkucja w "Romeo i Julii" w Teatrze Miejskim w Gdyni, pojawiła się też rola w "Janosiku" Agnieszki Holland. Po roku dostałem w końcu pół etatu we Wrocławiu, gdy grałem rolę Kleszcza w spektaklu pt. "Azyl" w reżyserii Krystiana Lupy. Pieniądze były śmieszne (300 zł miesięcznie), ale powolutku coś się zaczęło dziać. Przełom nastąpił, gdy poznałem Janka Klatę.

Podobno wasze pierwsze spotkanie było dość oryginalne.

- To było we Wrocławiu, gdzie, w wynajmowanym przez teatr mieszkaniu, mieszkałem podczas festiwalu młodych reżyserów EuroDrama. Janek mieszkał obok. Pewnego ranka wyszedłem do kuchni, a po powrocie zastałem go... w moim pokoju, przy półce z płytami. Wchodzę do siebie, widzę dziwnego faceta w piżamie, który ma na głowie irokeza i grzebie mi w płytach. Zdziwiłem się, ale szybko złapaliśmy nić porozumienia, rozmawiając o muzyce. Niedługo potem obsadził mnie w roli Lafcadia w "Lochach Watykanu" we wrocławskim Teatrze Współczesnym. Ponieważ we wrocławskim Teatrze Polskim zmieniła się dyrekcja, zagrałem tam w "Dziadach. Ekshumacji" Pawła Demirskiego w reżyserii Moniki Strzępki. Pojawiła się też propozycja zagrania Hamleta w reżyserii Jana Klaty w Gdańsku. Nasza współpraca z Janem trwa z sukcesami już od 15 lat. Półtora roku temu zaproponował mi dołączenie do stałego zespołu Starego Teatru w Krakowie. Zgodziłem się. Gram tutaj w pięciu sztukach.

Czy któraś z ról jest dla pana szczególna?

- Wszystkie, ale gdybym miał któreś wyróżnić, to rola Dzierżyńskiego w "Bitwie Warszawskiej 1920" [na zdjęciu] Pawła Demirskiego, w reżyserii Moniki Strzępki, czy rola Idola, artysty kabotyna, w "Do Damaszku" Augusta Strindberga w reżyserii Jana Klaty. Wymieniam akurat te sztuki, bo to moje dwie pierwsze role w Krakowie -poznawałem wtedy wspaniały zespół Starego Teatru, docieraliśmy się. Dziś czuję się tu jak wśród swoich.

Grał pan w Gdyni, Gdańsku, Warszawie, Wrocławiu, teraz w Krakowie. Gdzie najbardziej czuje się pan u siebie?

- Dotąd najlepsze wspomnienia mam z Gdańska. Tam wzięliśmy z żoną ślub, urodziła się nasza córka i zagrałem Hamleta w pamiętnym przedstawieniu w Stoczni Gdańskiej. To jest dla mnie bardzo sentymentalny czas. Drugim miejscem jest Wrocław. Tam mam mieszkanie i kredyt we frankach (śmiech). Teraz jestem trochę w rozkroku, pomiędzy Krakowem a Warszawą.

Żalu je pan czasem jakichś zawodowych decyzji?

- Jedyne, czego żałuję, to tego, że nie przykładałem się do nauki języków obcych. Znam angielski, bo przez pewien czas spotykałem się z dziewczyną z Kanady, ale na tym moje umiejętności się kończą. Żałuję, że nie znam niemieckiego, bo bardzo by mi się przydał. Gram już drugą rolę w teatrze w Niemczech i muszę przyznać, że uczenie się tekstów "na małpę", bez znajomości języka, jest trudne. Mimo tych barier językowych nie poddaję się. Zagrałem w filmie węgierskiego reżysera Laszlo Nemesa pt. "Son of SauT, który zakwalifikował się do głównego konkursu Festiwalu Filmowego w Cannes.

A miewa pan tremę?

- Tak, zawsze. Choć ostatnio dużo mniejszą niż kiedyś. Mam swoje ograniczenia, bo jestem dość wstydliwą osobą, ale czuję potrzebę przełamywania siebie. Teatr mi w tym pomaga.

To znaczy?

- Często gram postacie, które próbują zmienić świat. Dzierżyński w "Bitwie Warszawskiej 1920", Wokulski w "Lalce", nad którą właśnie pracuję (reżyseria Wojciech Faruga, Teatr Powszechny w Warszawie), Konrad w "Dziadach. Ekshumacji", Robespierre w "Sprawie Dantona". Wszyscy biorą na siebie ciężary ponad siły. Robią to, żeby sobie samemu coś udowodnić, żeby znaleźć szczęście. Ale czy znalezienie szczęścia jest w ogóle możliwe? W końcu odmiana losu nie zależy od nas samych... Lubię teatr właśnie za to, że szuka odpowiedzi na pytania o sprawy ostateczne.

Znajduje je?

- No nie, ich nie da się znaleźć. Ale trzeba ich szukać. To nadaje sens pracy i życiu w ogóle. Na scenie często czuję, że zarówno my, aktorzy, jak i widzowie dotykają czegoś nieosiągalnego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji