Artykuły

Teatr - sumienie

Teatr publiczny to dla mnie teatr-sumienie, który docieka, gdzie jest zło, wnika w zagrożenia, demaskuje nasze kłamstwa i mistyfikacje, stawia nam przed oczyma poniżonych i wykluczonych, zwłaszcza tych, którzy na co dzień są pozbawieni głosu, więc żyją poza horyzontem naszych doświadczeń - pisze Marek Beylin w kolejnym z 12 esejów o idei i znaczeniu teatru publicznego, do napisania których zaproszone zostały wybitne postaci polskiego życia teatralnego.

Teatr w Polsce funkcjonuje pośród dwóch zagrożeń: presji ze strony władzy, zwłaszcza lokalnej, wymuszającej grzeczność i posłuszeństwo, oraz ze strony twardych rynkowych ideologii, zgodnie z którymi kultura ma być przede wszystkim pokupnym przemysłem rozrywkowym. To zagrożenia różne, choć nie rozłączne, bo częstym argumentem decydentów niechętnych wolności twórców jest to, że publiczne pieniądze nie powinny służyć fanaberiom artystów i ich niejasnym eksperymentom. Tyle że taka postawa władzy i ekonomiczne dogmaty uderzają w najważniejszą misję teatru, jaki uważam za teatr publiczny. Obejmuje on bowiem krytyczny namysł nad współczesnością i przeszłością oraz poszukiwania nowych form wyrazu.

Taki teatr mamy zresztą w całej Polsce; jak nigdy dotąd sceny w większych i mniejszych miastach tworzą wspólne narodowe laboratorium poddające wiwisekcji nasze genealogie, mity tożsamości, nadzieje, lęki, rozczarowania i zahamowania. Z fascynacją patrzę, jak od lat teatr towarzyszy Polakom w ich przygodach z demokracją, ukazując jej dobre i złe strony. Owszem, złości mnie czasem w teatrze wyraźna przewaga tego, co mroczne, niebezpieczne, skłamane, jakby nasz świat był tylko taki. Ale w tej irytacji uświadamiam sobie, że tak przecież działa sumienie. Właśnie, teatr publiczny to dla mnie teatr-sumienie, który docieka, gdzie jest zło, wnika w zagrożenia, demaskuje nasze kłamstwa i mistyfikacje, stawia nam przed oczyma poniżonych i wykluczonych, zwłaszcza tych, którzy na co dzień są pozbawieni głosu, więc żyją poza horyzontem naszych doświadczeń. I wadząc się tak z nami, pokazuje czasem, gdzie kryją się szanse na bardziej godziwy świat albo na to, byśmy sami stali się nieco lepsi czy prawdziwsi.

Ten wielki zryw teatru, by opowiadać o świecie publicznym i o zakamarkach naszej jaźni borykającej się z rzeczywistością, wyrasta - jak cała autentyczna kultura - z dążenia do prawdy, do ukazywania tego, co jest, choć bywa skryte za zasłoną utrwalonych przeświadczeń. Stąd w teatrze pęd do eksperymentów i przekroczeń, czyli stawka na to, by dociekliwie towarzyszyć naszej egzystencji. A ponieważ wprzódy nigdy nie wiadomo, jakie eksperymenty i przekroczenia okażą się wartościowe, teatr publiczny winien dopuszczać maksymalną wolność takich poszukiwań. Właśnie w imię prawdy, o której Hannah Arendt pisała, że jest najważniejszą wartością w życiu, zaś jej poświęcenie "dla przetrwania świata przyniosłoby większe szkody niż poświęcenie jakiejkolwiek innej zasady lub cnoty" (1).

Jednak, co dobrze wiemy, prawdy bywają niebezpieczne i rzadko nastaje na nie dobry sezon. Prawdy oburzają część publiczności, urażają i konfliktują ze sztuką licznych decydentów pragnących spokoju i komfortu rządzenia. Toteż w wielu miejscach w Polsce lokalni włodarze zastanawiają się, jak zdyscyplinować artystów, by szli w orszaku władzy, a nie poddawali jej krytyce. Budzi to mój niepokój, tym większy, że zarówno branża teatralna, jak ministerstwo kultury są często bezradne wobec autorytarnych zapędów władz samorządowych. Wszak samorządy finansują większość scen i nikt nie może im nakazać, by życzliwiej traktowały teatr krytyczny i eksperymentalny.

Coraz częściej słyszę więc od ludzi teatru, że nic nie da się zrobić z tym piekielnym splotem władzy niepojmującej sztuki ze sztuką. Można tylko polec albo się dostosować. Są jednak inne rozwiązania niż ślepy heroizm bądź konformizm, wymagają tylko presji i solidarności środowiska teatralnego. Jasne, teatr nie uwolni się od władzy i jej nacisków, może natomiast się od niej oddalić tak, by to nie urzędnik decydował bezpośrednio o losach teatru podległego jego urzędowi. Warto pomyśleć choćby o ciałach w rodzaju rad powierniczych, tworzonych w każdym teatrze i złożonych z osób zajmujących się kulturą. Takie rady rozliczałyby dyrekcje teatralne i mogłyby - ale tylko one - odwoływać je z funkcji. Byłyby też dobrym, bo silnym, współuczestnikiem negocjacji o dotacje. W dodatku, mogłyby skuteczniej przekonywać polityków, że ich prestiż zależy nie od dyspozycyjności twórców, lecz od tego, jak na ich terenie rozkwita kultura i jak jest o niej głośno w Polsce i poza nią. Rady powiernicze stanowiłyby więc merytoryczną kontrolę nad teatrami publicznymi i osłabiały władzę polityczną nad nimi. A powinien je powoływać resort kultury wspólnie ze środowiskiem teatralnym.

To nie są tylko mrzonki. Takie pomysły krążą już na przykład w kręgach muzealniczych, a w innych instytucjach kultury także odgrywałyby ważną rolę. Ta powszechna potrzeba sprzyja takiej reformie, bo wymaga ona nowych ustaw, czyli nacisku i zmasowanej perswazji, i im więcej środowisk zaangażuje się w tę zmianę, tym będzie o nią łatwiej. Warto zatem odrodzić ruch "obywateli kultury", niegdyś skuteczny, dziś zamarły.

Ale dobry teatr publiczny wymaga nie tylko wolności twórców i dotacji stabilizujących tę wolność, lecz także szerokiego dostępu do przedstawień. Częścią takiego teatru powinny być działania w rodzaju "Wielkopolska: Rewolucje", oswajające publiczność ze sztuką współczesną. Nie da się jednak zamienić całego życia teatralnego w powszechny ruch objazdowy, bo efekty byłyby koszmarne, trzeba więc poprzestać na wariancie artystycznie ułomnym, lecz społecznie użytecznym: na obecności spektakli w internecie. Rejestrację co ważniejszych dokonań teatralnych i darmowe ich udostępnianie powinna wziąć na siebie choćby NINA czy Instytut Teatralny. Jasne, to także kwestia dodatkowych funduszy, ale skoro teatr pozwala nam lepiej rozpoznawać świat i siebie w nim, skoro oferując wiele rozmaitych opowieści, wyposaża nas do życia pośród innych i wraz z innymi, byłoby wielkim grzechem państwa, gdyby okazało w tej sprawie bierność.

Hannah Arendt "Między czasem minionym a przyszłym. Osiem cwiczeń z myśli politycznej", przełożyli Mieczysław Godyń, Wojciech Madej, Fundacja ALETHEIA 1994, s.270

---

Na zdjęciu: "H." w reż. Jana Klaty, Teatr Wybrzeże - Stocznia Gdańska 2004 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji