Dramat i melodramat Filomeny
GDYBY w tej sztuce pierwszy akt był taki jak trzeci, wyszedłbym chyba po pierwszym akcie. Ale pierwszy akt jest frapujący. Trzyma w napięciu przez cały czas i budzi ciekawość co będzie dalej. Po trzecim akcie wychodzimy z teatru z pomieszanymi uczuciami podziwu i pewnego zażenowania, mimo świetnej, bezbłędnej gry Malickiej i Wichniarza. O cóż chodzi? Chodzi mi o to, że w niedostrzegalne prawie szczeliny doskonale skonstruowanego pierwszego aktu sztuki Eduardo de Filippo wciska się melodramat; w akcie drugim daje o sobie znać coraz natrętniej, jednak ciągle jeszcze nie potrafi zniszczyć zdrowej tkanki dramatu. Właściwie powinien on znaleźć swój logiczny koniec już w akcie drugim. Akt trzeci jest w całości udramatyzowanym morałem, doczepionym po to, by stało się zadość szlachetnej intencji autora, który pragnie wskazać widzowi perspektywy optymistyczne, nawet kosztem prawdopodobieństwa psychologicznego i wewnętrznej logiki dramaturgicznej. Słaby akt trzeci zaskakuje właśnie na tle poprzednio mocno zarysowanego konfliktu. Pod koniec sztuki zwycięża zupełnie "rzewny" melodramat, budzący niedobre skojarzenia. Przez ten nieudały trzeci akt cała sztuka nabiera charakteru udramatyzowanej powiastki moralnej, zdumiewająco podobnej do tkliwej mieszczańskiej melodramy.
W życiu może się zdarzyć, że stary birbant i lowelas zrobiwszy swojej kochance (a właściwie żonie) świństwo najgrubszego kalibru - przeradza się nagle w dobrego męża i ojca. Ale ta sama sytuacja przeniesiona na scenę staje się nieznośną, o ile nie jest podporządkowana wewnętrznej logice dramatu. Scena ma swoje żelazne prawa i czasem nie znosi takich sytuacji, które są możliwe w życiu. Zdarza się również (co prawda niezwykle rzadko), że dobra dziewczyna marnuje się z powodu przeraźliwej nędzy popychającej ją do prostytucji, że mimo to ocala w sobie naturalne, szlachetne pierwiastki, że dla miłości dzieci znosi najdotkliwsze upokorzenia - ale w dramacie gołosłowne przytoczenie takiego wypadku jest niedopuszczalne właśnie dlatego, że w życiu jest to rzecz raczej wyjątkowa.
Konflikt w sztuce de Filippo jest mocno zarysowany ale pozorny. Filomena w istocie nie kocha śmiesznego i krzykliwego Domenica, a synów, dla których znosi dwudziestopięcioletnie pełne upokorzeń pożycie doprowadziła już do lat męskich i niezależności umysłowej i materialnej. Jej największy istotny konflikt zarysował się wtedy, gdy nosiła pierwsze dziecko i wahała się czy je zabić, czy wychować. Wielki konflikt Domenica mógł się rozegrać w okresie między aktem drugim i trzecim, gdy walczyła w nim dawna natura hulaki i dziwkarza z obudzonym właśnie instynktem ojca i męża. Oba te wielkie, rzeczywiste konflikty rozstrzygają się poza sceną, a widz dowiaduje się o nich ze słownych tylko relacji.
Ale... ale nie żyjemy przecież na księżycu. Czyż nie obserwujemy nieraz jak bieda popycha dziewczęta do zimnej, skalkulowanej prostytucji, jak przyjście dziecka uważane bywa za rodzaj klęski żywiołowej, której trzeba unikać, bo oznacza ono zwiększenie niedostatku i niewygód. Dlatego kierując uwagi krytyczne pod adresom sztuki de Filippo nie wolno zapominać o jej rzeczywistych wartościach. Mimo wszystko widz opuszcza teatr z uczuciem podziwu dla prozaicznego heroizmu Filomeny - dobrej matki, a nawet z uczuciem swoistej sympatii dla Domenica - gwałtownika i birbanta, nieco przypominającego wielkie zepsute dziecko, ale w gruncie rzeczy niezłego człowieka.
W sztuce tej jest pokazany jeden z aspektów codziennej, wielkiej sprawy między kobietą a mężczyzną, między mężem a żoną, między matką a dziećmi. Ta szlachetna w intencjach powiastka moralna jest dziś pozbawiona aktualności. W okresie obserwowanych coraz to nowych przejawów brutalizmu, chamstwa, wygodnictwa i zatraty najwartościowszych instynktów naturalnych - sztuka de Filippo budzi sympatię dla uczciwości, wierności zasadom, nawołuje do wytrwałej dobroci. Sztuka o Filomenie Marturano nie nuży. To zasługa autora, który poprowadził swój temat nie unikając komicznych sytuacji i nasycił go pogodnym humorem.
To zasługa także Marii Malickiej i Kazimierza Wichniarza. Grę Malickiej obserwuje się z prawdziwą rozkoszą. Jej Filomena pulsowała życiem; podziwiałem jej grę w akcie pierwszym, gdy z żywiołowym humorem - za którym wyczuwało się niepokój o przyszłość - i z przymieszką specyficznego, kobiecego okrucieństwa igrała z Domenikiem jak mała poskromicielka zamknięta w klatce z szamoczącym się, dzikim tygrysem. W akcie drugim zaprezentowała piękne przejście od triumfalnego rozbrykania do porażki i utraty nadziei. Malicka potrafiła swoją kulturą aktorską przyciszyć nawet tony kłopotliwego melodramatyzmu i wzruszyć widownię nie przez jego akcentowanie, ale wbrew niemu, kierując się trafnym instynktem doświadczonej aktorki. Boję się myśleć, co by się stało z tą rolą gdyby znalazła się w mniej doświadczonych rękach.
Zupełnie inny w typie był Wichniarz. Malicka nie usiłowała zbudować typu Włoszki - Wichniarz od początku do końca uosabiał typowego Neapolitańczyka. Był porywczy, gwałtowny, krzykliwy, impulsywny, skłonny do przeskoków od wściekłości do naiwnej uczuciowości klasycznego "tatusia". Był przy tym komiczny i śmieszny, gdy usiłował się wyrwać z ostrych pazurków Filomeny. Trzeba by bardzo szczegółowej analizy roli Domenica, by opisać jak to się stało, że ten w tekście dość antypatyczny facet, brnący głęboko w śmieszność i świństewka - nie stał się odrażający. Nawet kiedy przy łożu "umierającej" żony zastawiał ucztę dla nowej kochanki, był tylko śmieszny. Pozostali aktorzy nie mieli wielkiej gry, swoje role oddali poprawnie.
Sztuka o Filomenie ma swoje wielkie słabości, których krytyk nie może pominąć milczeniem. Ale nawet będąc nieco naiwną dramatyczną powiastką moralną, sztuka de Filippo zawiera w sobie różnorodne wartości, przede wszystkim komiczne; jest zręcznie napisana, starannie opracowana przez zespół łódzki i uświetnioną grą Malickiej. Nie trzeba więc nikogo przekonywać, że spektakl w Teatrze Kameralnym warto obejrzeć.