Filomena Marturano
BARDZO CHYTRZE i mądrze czyni Renee Saurel, przestrzegając nas przed nalepianiem na tej sztuce etykietki, przed dogmatyczną próbą jej "zaszufladkowania". Byłaby to - wedle słów Montherlanta - (czytaliśmy w Leś Lettres Francaises) "robota dla profesora lub dla leniwego ucznia".
Ba!... Rzecz w tym przecież, iż recenzent musi być po trosze profesorem i po trosze leniwym uczniem. Tak jak pierwszy z tej pary winien recenzent jakoś tam ustosunkować się do zjawisk oglądanych ma scenie w oparciu o wiedzę, i tak jak uczeń, i to leniwy, obowiązany jest recenzent dać, jak w wypracowaniu szkolnym, opis kształtu zewnętrznego zjawisk.
Więc wbrew przestrogom - formułka: ta sztuka na pewno podoba się naszej widowni. Dowód rzeczowy? - Co druga kobieta, oglądająca dzieje Filomeny Marturano podchlipuje sobie w czasie spektaklu mniej lub więcej jawnie. Nawiasem mówiąc, te łezki nikomu wstydu nie przynoszą.
Dlaczego podoba nam się utwór de Filippa?
Odpowiedź na to pytanie to pole do popisu i profesora i ucznia. Profesor, po wstępie zachwalającym szlachetność koligacji literacko-dramaturgicznych, rozwinął by przed słuchaczem długi szereg problemów i problemików filozoficznych, z których każdy zasługuje na uwagę, na głębokie nawet przemyślenie. O jedno proszę: nie uwierzcie takiemu belfrowi, który by dziś jeszcze usiłował klarować wam rzekomą "nieaktualność" sztuki, bo... "w naszym ustroju zniknęły przyczyny, które zmusiły Filomenę do wkroczenia na drogę prostytucji". Taka "analiza" byłaby płycizną: istota sztuki to nie okoliczności, w których przebiegają wydarzenia, lecz przepiękna (myślę o treści, nie metodach) walka kobiety o życie swoich dzieci jeszcze nienarodzonych, o ich życie i szczęście po narodzeniu, o stworzenie domu rodzinnego i dla nich i dla siebie.
Uczeń (nawet leniwy) zapisałby każdą nakazaną mu ilość stron wypracowania relacją dziesiątków arcyzabawnych (nierzadko jednak także i ciut - ciut melodramatycznych) spięć sytuacyjnych, przewijających się przed oczyma widza jak w dobrym (rzadkie to zjawisko) filmie.
Wiem o tym, iż to co piszę przypomina dość natrętnie opowieść o żelaznym wilku: z relacji mojej czytelnik nic nie dowiaduje się o tym, co dzieje się na scenie. W tym rzecz - moi drodzy - iż "Filomena Marturano" to sztuka tego typu, że recenzent pisząc o niej dla przyszłych widzów (w tej sytuacji jest przecież większość naszych czytelników) nie ma prawa zdradzić treści. Wierzcie mi - odebrałbym jej chyba 70 procent uroku. A zresztą?... - czyż tajemniczość recenzenta nie odgrywa czasem roli wabika? A o to idzie mi jak najbardziej.
O jednym mówić można śmiało i bez tajemnic: realizacja "Filomeny Marturano" to jeszcze jeden koncert gry Marii Malickiej, to bardzo poważne osiągnięcie aktorskie Kazimierza Wichniarza.
Malicka precyzyjnymi, a oszczędnymi środkami aktorskimi zmienia się w Filomenę, która zadziwiając żelazną konsekwencją postępowania, planowaniem i męskim sposobem realizacji każdego kroku nie przestaje zaskakiwać bardzo kobiecymi słabostkami, kobiecym urokiem i wdziękiem. Skalę tych metamorfoz precyzują najlepiej chyba dwa spotkania z Dianą: brutalna zazdrość kobiety wobec groźnej rywalki i wyniosła obojętność wobec kobiety, która wygrała (pozornie) walkę.
Kazimierz Wichniarz arcyzabawnie, a przekonywająco zarysował wszystkie cechy temperamentu neapolitańczyka. Myślę, iż scena, w której Domenico Soriano - ongiś śpiewak zawołany - zmuszony jest wysłuchać trzech, żal się Boże, "wykonań" serenady - najlepiej określa talent tego aktora.
O reszcie wykonawców trudno rzec coś konkretnego. Nie ich to wina. Autor wprowadził ich na scenę tylko jako bardzo ubocznych świadków popisu Filomeny i Domenica.
Zobaczcie ten spektakl koniecznie. A wychodząc nie zastanawiajcie się przypadkiem tylko i wyłącznie nad tym, który z trójki mężczyzn jest synem Domenico. Przecież to najmniej ważne. Moim na przykład zdaniem - żaden. Ale nawet gdyby tak było... mielibyście pretensje do Filomeny za tę jej drugą, tym razem sprytniejszą mistyfikację.