Artykuły

Sanatorium bez klepsydry - operowa "Czarodziejska góra" na Malcie

Jak zmieścić "siedem baśniowych lat zaczarowania" Hansa Castorpa w wysokogórskim kurorcie w zaledwie dwuaktowej operze? Prapremiera "Czarodziejskiej góry" w Poznaniu 26 czerwca na festiwalu Malta. To światowy precedens - pisze Anna S. Dębowska w Gazecie Wyborczej.

Niezwykłość tego projektu polega m.in. na tym, że jest dziełem kolektywnym, nad którym pracuje dream team polskiej kultury: Paweł Mykietyn, Andrzej Chyra, Mirosław Bałka, Magdalena Maciejewska, Małgorzata Sikorska-Miszczuk oraz wybitni śpiewacy.

Rok 2011, Kazimierz nad Wisłą. Michał Merczyński, szef Narodowego Instytutu Audiowizualnego i festiwalu Malta, namawia Pawła Mykietyna do skomponowania operowej adaptacji "Czarodziejskiej góry". Kompozytor się wzbrania, bo rzecz wydaje się wyjątkowo trudna - to dwa grube tomy wielowarstwowej powieści społeczno-filozoficznej, wielka epika, złożoność wątków. W końcu stawia warunek - musi być dobre libretto.

Zaczyna się poszukiwanie librecisty. Pod uwagę brany jest niemiecki brutalista Marius von Mayenburg, autor głośnej sztuki "Ogień w głowie", ale odmawia. To nie znaczy, że nie próbowano wcześniej adaptować Manna na scenę. Wystarczy wspomnieć operę "Śmierć w Wenecji" Benjamina Brittena czy "Doktora Faustusa" w reżyserii Grzegorza Jarzyny z Hebbel-Theater w Berlinie i Teatrze Polskim we Wrocławiu. Ale "Czarodziejska góra" to literacki kolos, współcześni Manna uważali ją wręcz za nieprzetłumaczalną na język obcy.

Rok 2013, zwrot akcji. To wtedy Andrzej Chyra zadebiutował jako reżyser operowy, wystawiając "Graczy" Dymitra Szostakowicza w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Jego współpracownicą była wtedy dramatopisarka Małgorzata Sikorska-Miszczuk, która przełożyła rosyjskie libretto "Graczy" na język polski. Zachwycony spektaklem Merczyński namawia Chyrę na "Czarodziejską górę". Ten się zgadza. "Z głupoty", jak twierdzi. I pod warunkiem, że libretto napisze Sikorska-Miszczuk. Rozpoczyna się praca nad operą "Czarodziejska góra". Potrwa rok.

Zwłoki na sankach

Mannowi praca nad powieścią zajęła 12 lat - oba tomy ukazały się w 1924 r. Początkowo miało to być opowiadanie inspirowane pobytem pisarza w położonym w alpejskim Davos sanatorium dla gruźlików, w którym jeszcze przed I wojną światową leczyła się jego żona Katia. Mann towarzyszył jej przez trzy tygodnie, sam też poddał się badaniom kontrolnym, które wykazały, że w jego płucach pojawiły się zmiany chorobowe. Mimo to Mann zrezygnował z leczenia. "Gdybym wtedy poszedł za radą lekarza, może dotąd leżałbym w sanatorium" - pisał po latach. Wrócił na równinę, do Monachium, z gotowym już pomysłem na opowiadanie, które jednak, "ciążąc ku nieograniczonym horyzontom myślowym", rozrosło się do dwutomowej powieści.

Główna postać to młody inżynier Hans Castorp, niczym się niewyróżniający, rzetelny mieszczanin z rodziny takiej, jaką Mann opisał wcześniej w "Buddenbrookach". Właściwie antybohater. "Niby prosty, lecz jednak przebiegły", jak pisał Mann. Przyjeżdża z Hamburga do sanatorium Berghof w Davos, gdzie ma spędzić trzy tygodnie, na zaproszenie swego chorego kuzyna Joachima Ziemssena. Jednak w przeciwieństwie do Manna daje się namówić na kurację i zostaje. Spędzi "siedem baśniowych lat swego zaczarowania" na wysokiej górze, gdzie czas rzeczywisty podobnie jak powietrze ulega rozrzedzeniu. W przestrzeni między życiem a śmiercią będzie patrzył, jak umierają kolejni pensjonariusze, a ich zwłoki zawinięte w koce są zsuwane na sankach na dół, w dolinę, do świata żywych i zdrowych. Pozostając w stanie oderwania od rzeczywistego życia, Castorp przejdzie przemianę wewnętrzną. Odkryje też miłość. "Zyska zdolność do przygód moralnych, duchowych i zmysłowych" (Mann).

Powieść jak opera

Dla Pawła Mykietyna właśnie względność upływu czasu, o której pisał Mann, jest bardzo muzyczna. Chodzi o spowolnienia i przyspieszenia pojawiające się w zależności od tego, jak przeżywamy czas. - Muzyka jest jedynym terytorium, na którym można w nieskończoność wydłużać lub skracać czas, manipulować nim na różne sposoby - mówi kompozytor.

Podobne ambicje, tyle że na gruncie literackim, miał Tomasz Mann, który sam siebie zaliczał do "muzyków wśród pisarzy". Wielbił też Ryszarda Wagnera, twórcę dramatu muzycznego opartego na lejtmotywach. Właśnie w "Czarodziejskiej górze" usiłował "przezwyciężyć czas, by wypowiedzieć się bez reszty". Uważał ją za najbardziej muzyczną ze swoich powieści. "To symfonia, dzieło kontrapunktyczne, tkanina tematów, w której idee grają rolę motywów muzycznych, owej magicznej formuły, dzięki której wewnętrzna całość dzieła przejawia się w każdej poszczególnej chwili" - pisał. Dlatego zalecał czytać ją dwa razy, żeby przy ponownej lekturze móc się rozsmakować w detalach, tak jak podczas kolejnego słuchania utworu muzycznego, gdy się już go dobrze zna.

1,2 tys. stron w dwie godziny

Czas bez wątpienia jest jednym z bohaterów tej nietypowej produkcji, i to od samego początku. Musiała się z nim zmierzyć librecistka, która stanęła przed problemem, jak zmieścić liczącą ok. 1200 stron konstrukcję intelektualną w dwugodzinnym przedstawieniu. - Szukałam różnych adaptacji literatury na operę. Wzorem był dla mnie Britten i jego "Śmierć w Wenecji", a także opera Nicholasa Lensa "Slow Man" z librettem J.M. Coetzeego, który noblista napisał na podstawie własnej powieści na zamówienie festiwal Malta, gdzie odbyła się jej światowa prapremiera w 2012 roku - mówi Małgorzata Sikorska-Miszczuk.

Ale niezwykłość tego projektu polega na tym, że jest dziełem kolektywnym, na którego kształt każdy z twórców wywarł decydujący wpływ w kolejnych etapach powstawania. Andrzej Chyra wpadł na pomysł, aby libretto było wielojęzyczne, tak jak wielojęzyczni są pensjonariusze sanatorium. Niemiecki, polski, rosyjski, angielski, francuski, hiszpański i włoski tworzą wspólną historię o życiu i śmierci. Pierwsza wersja libretta liczyła 30 stron - do tylu udało się autorce skondensować książkę Manna. To materiał na siedem godzin muzyki. Gdy Mykietyn chciał skrótów, trwała walka o każdą scenę. W efekcie powstało libretto dwuaktowej opery, która ma potrwać niewiele ponad dwie godziny.

Dla Chyry inspiracją są portrety pędzla belgijskiego malarza Michaela Borremansa (rocznik 1963), przedstawiciela tzw. nowego realizmu w duchu Luciena Freuda. - Natknąłem się na nie podczas pobytu w Tel Awiwie. Miał tam dużą wystawę. Maluje wyraziste postaci, jest w nich coś teatralnie dobitnego - mówi Chyra.

Borremans to malarstwo wysokiej próby, ale jego realizm jest pozorny, podobnie jak u Manna, który miał skłonność do nieco ekspresjonistycznego deformowania wyglądu postaci. Jak łączyć Borremansa z Mannem? To kwestia intuicji i porozumienia twórców.

Sikorska-Miszczuk: - Zwróciłam uwagę, jak Mann pokazuje swoje postacie. Z pozoru jest to jak najbardziej realistyczny opis, jak w XIX-wiecznej powieści. A jednak, gdy się przyjrzeć, widać, że nie chodzi o realistyczną drobiazgowość, ale o stworzenie specyficznego klimatu danej postaci. Wszystko, co Mann tworzy w tej powieści, jest wysoce subiektywne, delikatnie odrealnione, jak z pogranicza jawy i snu, życia i śmierci - uważa.

Utwór zaczyna się sceną, której nie ma u Manna - w jednym z pokojów sanatorium umiera Amerykanka (śpiewa ją Agata Zubel). Będąc w agonii, ma wizję nadjeżdżającego Castorpa, nowego pensjonariusza, który wkrótce zajmie jej łóżko. Tak się zaczyna operowa "Czarodziejska góra", nieco inaczej niż powieściowa, w której Castorp obserwuje zmieniający się krajobraz z okna pociągu. Pierwsza scena w operze ma od razu wprowadzić widza w nastrój całości.

Wszyscy mieszkamy w Davos

To opera, w której jest śpiew, ale nie ma orkiestry ani tradycyjnej scenografii. Oprawę plastyczną tworzy dla spektaklu wybitny artysta sztuk wizualnych Mirosław Bałka - proponuje autonomiczny obiekt artystyczny, który jest poważnym wyzwaniem dla reżysera, niesie bowiem własną treść i formę. Ważnym elementem będą rowy frontowych okopów.

Mann miał nadzieję, że "potomność dostrzeże w tej powieści dokument nastrojów Europy pierwszego trzydziestolecia XX wieku", jak pisał we wstępie do "Czarodziejskiej góry". Ale powieść da się czytać współcześnie. - My dziś też szukamy czegoś głębszego, uciekamy z korporacji do Tybetu, z nurtu kolektywnego w indywidualny. To potrzeba odnalezienia siebie, przeżycia przygody duchowej. Dla mnie Castorp jest przykładem bardzo współczesnego człowieka, dla którego choroba staje się początkiem duchowej transformacji i odrodzenia. Dzisiaj można by powiedzieć, że jest nie w Davos, ale na vipassanie - uważa autorka libretta. A genialny paradoks u Manna polega na tym, że Castorp zaczyna żyć pełnią życia w królestwie śmierci ("Czarodziejską górę" nazywano powieścią alchemiczną).

Z kolei Merczyński dostrzega współczesność w zakończeniu powieści u progu I wojny i aluzji rzuconej przez pisarza, że Castorp ginie na froncie. "Nie sądziłem, że 'Czarodziejska góra' nabierze takich złowróżbnych aktualności. Ta książka kończy się w dniu rozpoczęcia I wojny. A my, Polacy, jesteśmy na takiej czarodziejskiej górze. Ludzie, którzy mają pewien rodzaj wrażliwości, żyją w oderwaniu, i nagle okazuje się, że rzeczywistość, która ich otacza, jest kompletnie inna i w pewnym momencie atakuje" - mówił "Wyborczej".

Sikorska-Miszczuk: - To jest powieść, w której można łowić ryby. Mówi o sprawach fundamentalnych: o miłości, wyborach życiowych, światopoglądzie, wolności i śmierci. Nie chodzi więc o to, żeby ją w całości przenieść na scenę, ale o uchwycenie intensywności świata przedstawionego. Ktoś niedawno powiedział mi tak: "Nie mam żadnych oczekiwań wobec tego, co mi pokażecie, możecie wybrać, co chcecie, chciałbym tylko poczuć te emocje, to coś, co czułem, gdy czytałem tę książkę". I to jest wyzwanie, prawda?

Na zdjęciu: Andrzej Chyra, Paweł Mykietyn, Małgorzata Sikorska-Miszczuk

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji