Zarobić na aplauz
"Operę za trzy grosze" w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego obejrzałam w Teatrze Studio na setnym spektaklu. Blisko trzy lata po premierze. Przedstawienie miało dobrą prasę i nie najlepszą reputację. Znaczy to, że pisano o nim przychylnie, a szeptano nader chłodno, z oględną wyrozumiałością. Zjawisko normalne, ale nieprzyjemne. Opinia szemrana jest bowiem bardziej niebezpieczna od najwredniejszych recenzji. Zwłaszcza w stolicy, choć nie tylko. Recenzjami od dawna nie przejmuje się nikt, nawet ci nieliczni, którzy jeszcze je czytają. Z przyzwyczajenia chyba. Szumek unosi się wokół przedstawienia długo, aż przyklei się wreszcie, niczym etykieta na towarze. Zastępcza, ale trwała. No i przylgnęło.
Tak naprawdę "Operą" Grzegorzewskiego zachwycali się na piśmie tylko nieliczni. Najbardziej Tadeusz Nyczek, zwykle niezbyt skłonny do entuzjazmu: "Jakież piękne, dosłownie, wyszło przedstawienie! Gęste od niezwykłych pomysłów, czarodziejstwa kompozycji aktorskich i plastycznych, czasem odnosiłem wrażenie, że tkwię w środku bajki, gdzie nawet śmierć woli żyć". I nazwał je "brabancką koronką". Pięknie. Ale Nyczek napisał to trzy lata temu. Przez ten czas "Opera" mogła się postarzeć, koronka spłowieć i popękać. Tyle przedstawień, przyjmowanych niedawno jak olśnienie, zetlało na naszych oczach w pospolity barchan.
Nyczek ma rację. Ten spektakl rzeczywiście ma walor koronkowego kunsztu. Jest teatralną zabawą lub zabawą w teatr. Co kto woli. Mamy więc zespół muzyczny, elegancki, na czarno, jak w operze. Okrąglutki, żółciutki księżyc wędruje powoli nad Soho na czarnym horyzoncie. Podczas jarmarku duży biały koń przesunie się wysoko przebierając sztucznymi nogami nad głową obdartusa z lalką w żołnierskim mundurze. Ta lalka na koniu będzie w finale królewskim gońcem przynoszącym wieść o cudownym uwolnieniu Mackie Majchra.
W scenografii Barbary Hanickiej stałe jest tylko tło, wysoka tylna drewniana ściana z drzwiami i oknami na piętrze. Reszta jest kompozycją fragmentów dekoracji, zastawek, mebli i kotar. Kompozycją przestrzenną, pomysłową i bardzo celną. Żadnych kolorków, błyskotek, wabienia świecidełkami. Są tu zdezelowane pulpity do nut, teatralne fotele, kawałek estrady ze stopniem oświetlonym kolorowymi żarówkami. Jest i budka suflera. Na początku wygląda jak zakurzone okienko potem siedzą w niej Cecylia Peachum, wreszcie będzie okratowaną więzienną rozmównicą. Uwięziony Mackie stoi za makietą Tower Bridge. Most jest trochę tylko wyższy od Piotra Fronczewskiego. Jak w Disneylandzie, który przecież też jest zmakietowaną, zwielokrotnioną dla uciechy fikcją. Nad sceną zwisają mikrofony. Nawet tu wyglądają obco i bezczelnie.
Grzegorzewski nie ma dla Brechta ani szacunku ani litości. Na pozór. Miesza akty, przestawia sceny, kreśli wielkie kawały tekstu. Zachowuje za to wszystkie songi. Śpiewane są do nas, prosto w mikrofony. Ale jak pomyślane i ustawione! I jak śpiewane! Aktorzy grają w kontakcie z widownią, bardziej z nami niż z sobą. Grzegorzewski nie opowiada fabuły. Pokazuje szereg scen, wątków, epizodów, aktorskich etiud i black-outów. Wiele tu elementów znanych, gdzieś już widzianych. W filmach, w telewizji, w teatrze. Znajome stereotypy za chwilę zostaną wzięte w ironiczny cudzysłów. Grzegorzewski posługuje się bowiem sposobem prostym, ale piekielnie trudnym: kpiną z konwencji. Buduje nastrój. Publiczność, jak wiadomo, łatwo ulega sentymentom. Kiedy już umości się wygodnie w tkliwej liryce na przykład, nastrój zostaje złamany, sentyment zdemaskowany i prześmiany. Czym to się wzruszacie, kochani! Że tak tu ślicznie, tak łzawo, tak dramatycznie? A fe! Cóż za brak smaku. I gust fatalny.
W tym dystansie, pokazywaniu i demaskowaniu teatru jest cały Brecht. I jest też cały Grzegorzewski. Z niewinnym, obłudnym uśmieszkiem prowadzi przewrotną i wyrafinowaną grę z publicznością, przyzwyczajoną do schematów i łatwizny, wtopioną w konwenans. Publicznością, której nie chce się w teatrze ani myśleć, ani nawet słuchać.
Kpina z konwencji jest zabawą przednią, acz mocno ryzykowną. Łatwo wpaść w trywialną karykaturę. Nic z tego. Aktorzy Teatru Studio grają tę "Operę" wybornie, na krawędzi dobrego smaku Teresa Budzisz-Krzyżanowska jako Jenny śpiewa songi Brechta lepiej niż parę laureatek festiwalu piosenki aktorskiej razem wziętych. Jest świetna. Ostra, dynamiczna, zmienna, ma ogromne poczucie humoru i niebywałe wyczucie stylu. Celia Peachum Małgorzaty Niemirskiej przypomina wielką wyskubaną papugę. Dziwaczna, wulgarna, świntusząca, otumaniona wódą, obojętna na wszystko z wyjątkiem forsy i interesu. Monika Świtaj (Polly) ma buzię niewiniątka, jak powinna, i temperament, jak trzeba. Anna Chodakowska wspaniale śpiewa lamentacje o Mackie Majchrze. Zaczyna jako karlica murzyńska, potem wstaje i jest sobą. Jak to jest zrobione? Nie mam pojęcia. Mackie Majcher Piotra Fronczewskiego to zimny gangster, albo spokojny, cyniczny detektyw. Coś z Humphreya Bogarta, który kamizelki i kapelusza nie zdejmuje nawet w wannie. No i Peachum Marka Walczewskiego Peachum jest długi, chudy, czarny i niechlujny. Ma mufkę, czasem nosi salopkę z pociesznym futerkiem. Agresywny, ruchliwy gra całym sobą. Jest clownem, błaznem, mimem i czym tylko można. Browna (Krzysztof Majchrzak) atakuje nie tylko argumentami lecz także ciosami karate. Nogami Walczewski pokazuje stu Peachumów, ale zawsze jest to Walczewski. I jeszcze pięknie pomyślany i zagrany Filch Zbigniewa Zamachowskiego. U Brechta epizod, tu rozciągnięty w sporą rolę. I ładny epizod Anny Romantowskiej. Bardzo to zespołowe przedstawienie. Wymyślone do ostatniego szczegółu, najdalszego planu, najdrobniejszej puenty.
Grzegorzewski ma niespotykane wyczucie proporcji w budowaniu scen i układaniu z nich spektaklu. Jest to teatr na bardzo wysokim poziomie - gustu, smaku, estetyki i kultury. No i jest w nim myśl. Ani nowa, ani zaskakująca, ani wielka. Ze człowiek to istota paskudna i bezgranicznie interesowna. Każdy, choćby był tak wszechwładny jak królowa, nadziać się musi na krętactwo i podłość. Można to nazwać myśleniem praktycznym, można określić ładniej: "Bodziec ekonomiczny". Liczy się bowiem tylko brechtowski "parszywy pieniądz". Po naszemu szmal.
Z przedstawienia Grzegorzewskiego jedni wynoszą zapewne wrażenia całkiem przyjemne. No i garść dowcipów, jakby prosto z kabaretu. Na przykład policjant do drugiego smarującego stryczek przed egzekucją: "Mydło macie?" "Mamy - odpowiada kolega - ale niedobre". Albo: "Na diabła wolność, gdy masz głodnym być!/ Tylko w komforcie można mile żyć". No i stare przykazanie: "Miast nędzarzowi pleść o łasce z nieba / Daj jeden z drugim, pół swojego chleba".
Są też tacy, którzy wyjdą z satysfakcją, że w naszej barchanowej teatralnej codzienności trafiają się przecież i brabanckie koronki. I tak, dzięki sztuce artysty, stary, poczciwy, anachroniczny Brecht solidaryzuje się nadal z nastrojami i widowni, i aktorów.
"Potrzeba mi artystów. Jeszcze tylko artyści w dzisiejszych czasach potrafią wzruszyć serca. Jak będziecie dobrze pracować, to zarobicie na aplauz", powiada Peachum w "Operze za trzy grosze". Brecht nie do końca miał rację. Artystom w dzisiejszych czasach coraz trudniej zarobić. Na aplauz także.