Notatnik telewidza
OBIECAŁEM tu przed dwoma tygodniami szerszy wywód o serialu "AKCJA V"; miał to być tekst pochlebny, chociaż nie bezkrytyczny. Tymczasem jednak przez prasę warszawską przetoczyła się istna lawina nieprzytomnych zachwytów, a potem Elżbieta D r y l l zebrała w studiu grono poważnych panów, uczestników "tych" wydarzeń przed 29 lat, i zadała im parę obcesowych pytań, zmierzających do potwierdzenia i uwierzytelnienia - bez jakichkolwiek zbędnych komplikacji - wszystkiego, co nam w serialu pokazano. W dodatku nazywało się to "d y s k u s j ą" ...
W tej sytuacji postanowiłem - chociaż serial i mnie szczerze się podobał - wypełnić tzw. dotkliwą lukę i napisać głównie o mankamentach "Akcji V". Nie widzę bowiem żadnego powodu, aby odbierać ten utwór na klęczkach: mimo swych wszystkich niezaprzeczalnych zalet, jest to rzecz dosyć nierówna.
Prawdziwy zachwyt muszą budzić tylko dialogi. Jerzy Janicki, który nieraz już dowiódł, że jak mało kto słyszy i umie odtworzyć prawdziwą ludzką mowę, tym razem doprawdy przeszedł sam siebie. Dialogi są barwne, bogate, zindywidualizowane, plastycznie charakteryzujące postacie. Brzmią naturalnie i przekonująco nawet w sytuacjach nieco sztucznych.
Trochę natomiast gorzej jest z dramaturgią. Nie całkiem mnie przekonało usprawiedliwienie, podniesione w telewizyjnej, pożal się boziu, dyskusji - że mianowicie trudno konstruować dramat, którego zakończenie widzowie znają. Pewnie, że to sprawy nie ułatwia, ale przecież na dobrą sprawę w takiej na przykład "Stawce większej niż życie" też było z góry wiadomo, że Klossowi włos z głowy nie spadnie, a wojnę Niemcy przegrają. Albo w "Świętym", którego nowe odcinki właśnie oglądamy, tylko małe naiwne dzieci drżą o los Simona, którego bezapelacyjne zwycięstwo pod koniec każdego filmiku jest wręcz częścią składową obranej przez autorów poetyki. A mimo to ileż tam napięć, ile s u s p e n c e ' u.
U Janickiego zaś, a zwłaszcza u Andrzeja Zakrzewskiego, reżysera serialu, różnie z tym bywa. Myślą na przykład, że pochopnym chwalcom, którzy z drukiem swych opinii nie doczekali do końca serialu, mocno zrzedły miny przy odcinku ostatnim, pozbawionym w realizacji nawet tego minimum napięcia, które zawarte jest w dokumentalnym zapisie Michała W o j e w ó d z k i e g o.
Z początku sądziłem, że główną przyczyną niedowładów dramaturgicznych serialu jest zrozumiały skądinąd lęk autora przed zbytnim oddalaniem się od znanych faktów historycznych. Ale nie, nie w tym bieda. Prawdziwe kłopoty zaczynają się właśnie przy nieodzownych jednak (czymś w końcu trzeba nas było straszyć...) odejściach od ścisłego toku dokumentacji. Artur Sandauer przypomniał w swej kapitalnej rozmowie z Aleksandrem Małachowskim (12 VI) proste, lecz głęboko prawdziwe zdanie Gogola: "Nielzja rasskazywał, cztoby niemnożko nie priłgat". Nie o fikcyjne perypetie więc pretensja, ale przeciwnie - o traktowanie ich wyłącznie w charakterze chwytów technicznych, które można beztrosko porzucić po jednorazowym użyciu.
Na przykład dobry Niemiec, pracujący dla alianckiego wywiadu, dekonspiruje por. Jończyka przed swoim synem, żołnierzem z Peenomunde. Syn w krzyk i do drzwi: chce zawiadomić gestapo. Suspence. - Ale w następnym odcinku Jończyk przebywa w dobrym zdrowiu na wolności, zaś do Londynu nadeszły wyczerpujące meldunki o bazie w Peenemunde. Widać synal nie tylko dał się udobruchać, ale jeszcze wyśpiewał wszystko, co wiedział o Wunderwaffe. Ciekawe, jak to przebiegało, jakie argumentu przesądziły niełatwą przecież decyzję młodego żołnierza. Prawda, że może to są pytania ,,z innego filmu", ale przecież nawet w literaturze sensacyjnej nie po to się coś zaplątuje, by potem dać tylko do zrozumienia, że najwidoczniej sprawa sama się jakoś rozplątała.
Są i potknięcia innego rodzaju: bohaterowie bywają głupsi od widzów. Na przykład w ostatnim odcinku historia ze schwytanym żandarmem. Dziecko by się domyśliło, że to w przebraniu oczekiwany łącznik z ważną przesyłką: widz bardziej otrzaskany wie od razu, że nie tylko łącznik, ale konkretnie Borowik, który zginął nam z oczu parę odcinków temu i najwyższy czas, aby się odnalazł. Ale na ekranie kilku starym koniom i wytrawnym konspiratorom nawet najmniejsze podejrzenie we łbach nie zaświta.
Nieprawdopodobnie głupia i naiwna - niemal jak spece z Abwehry w "Stawce większej niż życie" - jest też owa rzekoma Holenderka z Londynu, które zaraz na wstępie serialu omal nie powoduje wpadki dzielnego por. Jończyka. U podstaw tej całej afery leżą zresztą dość zasadnicze błędy lub co najmniej niedopowiedzenia natury faktograficznej. Po pierwsze - nie bywało tak, by "cichociemny" dowiadywał się o swej misji w przeddzień odlotu i maszerował na lotnisko prosto z zacisznego mieszkania na mieście. Misję z reguły poprzedzało kilkutygodniowe szkolenie, odbywane w zupełnej izolacji od kontaktów z kimkolwiek z cywilnego otoczenia skoczka, zaś "lewe" papiery otrzymywał spadochroniarz dosłownie na chwilę przed startem. Są to rzeczy podstawowe i dosyć powszechnie znane.
Jeżeli więc nawet - w co mocno wątpię - w wypadku historycznego "Numeru 2" popełniono choćby część ukazanych w serialu odstępstw od żelaznych reguł konspiracji, to musiały istnieć po temu jakieś szczególnie ważne, choć trudne do pojęcia powody. Szkoda, że autor ich nie ujawnił lub w potrzebie nie zmyślił: często prawdopodobieństwo wymaga, by skoro się już "dołgało" ,,A", dołgać jeszcze "B", ,,C" lub choćby cały alfabet...
UFF, trochem się rozpisał, a tu jeszcze tyle do omówienia. Więc tylko krótko odnotuje niewypał, jakim okazał się "BŁAZEN" Świętochowskiego, nadany 8 VI zastępczo (zamiast Gorkiego) z Krakowa - oddam, co należne, świetnie zmajstrowanej przez Anouilha sztuce biograficznej o Molierze ("MOLIERÓWNA", 11 VI z Katowic) oraz jej inscenizacji (Gogolewski) i świetnemu na ogół wykonaniu (znów Gogolewski, Wiesława Mazurkiewicz i bardzo dobra Ewa Dałkowska) - by przejść do właściwego wydarzenia tygodnia - jeśli nie roku - którym okazał się film Ryszarda Bera "CHŁOPCY", oparty na znanej w nieco innej wersji sztuce Stanisława Grochowiska.
Nie wiem, jakie będą - a właściwie, kiedy to czytacie, już były - losy tego filmu na festiwalu w Pradze, na którym Ber w zeszłym roku otrzymał I nagrodę za film "Przez dziewięć mostów". Taki festiwal to nie Wyścig Pokoju, i wątpię, czy sukces Szurkowskiego jest do powtórzenia. Jednak na pewno dobrze się stało, że właśnie ten film reprezentuje TVP w poważnym konkursie międzynarodowym. Jest to bowiem film znakomity. Jakże świetna w nim dramaturgia drobnych wydarzeń i wolno cieknącego czasu, jaka umiejętność wywołania i utrzymania nastroju, wreszcie cóż za różnorodność i głębia rozwiązań aktorskich - od tajemniczej, pełnej tłumionych pasji powściągliwości Kazimierza Opalińskiego aż do
okrutnego niby ekshibicjonizmu Zofii Mrozowskiej! A jeszcze Siostra Maria Mai Komorowskiej - groźna w swej pysze i potrzebie dominacji, lecz trawiona od wewnątrz czymś strasznym i silniejszym od niej i jeszcze Siostra Przełożona Zofii Małynicz - jakże mądra i subtelna w swej niemal żołnierskiej rubaszności: jeszcze Mrożewski jako wyleniały "radykał", postać tyleż zabawna co tragiczna.
Wiele widziałem filmów o starości; w większości z nich działy się rzeczy wielokroć straszniejsze niż drobne w końcu kłopoty pensjonariuszów domu starców. Żaden jednak nie wzruszył mnie tak jak "Chłopcy". Może dlatego, że nie jest to właściwie film o "jesieni życia"; to jest po prostu film o ż y c i u... Film mądry, ciepły i dobry, choć wcale nie naiwny. Kto go nie widział 12 czerwca wieczorem lub 13 rano, niech żałuje .