Artykuły

Friedrich Dürenmatt

DÜRRENMATT W POLSCE SZTUKI: "Romulus Wielki" grany przez teatry: Dramatyczny (Warszawa), Rozmaitości (Wrocław). Ludowy (Nowa Huta), im. Osterwy (Lu­blin). Łącznio 260 przedstawień. "Wizyta starszej pani" wysta­wiona przez teatry: Dramatycz­ny (Warszawa i Poznań), Nowy (Łódź), Słowackiego (Kraków), Żeromskiego (Kielce). Łącznie 245 przedstawień. "Anioł zstąpił do Babilonu" - teatr Dramatyczny (Warszawa) 62 przedstawienia. "Frank V" - teatry: Drama­tyczny (Warszawa), Wybrzeże (Gdańsk), Wyspiańskiego (Kato­wice). Dotychczas 78 przedsta­wień. WIDOWISKA TELEWIZYJNE: "Jesienny wieczór", "Operacja Vega", "Stranitzky i bohater na­rodowy KSIĄŻKI: "Kraksa", Wyd. PIW (1959), "Obietnica". Wyd. PIW (1960).

Jest otyły, ociężały, ma dużą, miękką twarz dziecka, pulchne rę­ce i powolne ruchy. Jego wygląd jest zaprzeczeniem drapieżności jego sztuki. Z oczyma ukrytymi pod grubym szkłem okularów, łysiejący, w zamszowej, nieco wytartej kurt­ce, przybrudzonej popiołem z cy­gara, z wetkniętą w kieszeń fajką - autor "Wizyty starszej pani" spra­wiać może wrażenie prowincjonal­nego lekarza lub nauczyciela gim­nazjum gdzieś w Niemczech lub Anglii, który nade wszystko ceni sobie kufel dobrego piwa.

Usiedliśmy przy stoliku pod oknem pustej o tej godzinie kawiarni Ho­telu Europejskiego. Dürrenmatt po­prosił w swym miękkim, berneń­skim Schwytzer-Deutsch o kawę, odrobinę mleka i kawałek graha­ma. Gdyby nie był w Warszawie, takie samo śniadanie zjadłby o tej porze w swym domu w Neuchatel. I jak zawsze u siebie w domu, tak i tutaj nie sięgnął po cukier. Od 16 bowiem lat również w jego oso­biste życie wtargnął kat, bę­dący obsesyjną figurą niemal wszystkich utworów pisarza. Tym katem jest cukrzyca.

PĘDZEL I PIÓRO

Konolfingen leży w kantonie ber­neńskim. Jest to fabryczna osada wyrosła pośród wiejskiego pejzażu: tu wyrabia się skondensowane mleko, a także słynną szwajcar­ską czekoladą. Od dziesiątków lat nieodmienny, biologiczny cykl pro­dukcji krowiego mleka wyznaczał też spokojny rytm życia jej miesz­kańców... I któż mógł w Konolfin­gen kiedykolwiek przypuszczać, że syn tutejszego pastora, Friedrich Dürrenmatt, który przyszedł na świat 5 stycznia 1921 roku, stanie się kiedyś szokującym cały świat pisarzem? Że. co gorsza, szargać będzie szwajcarskie świętości i bez­litośnie drwić ze swoich ziomków, choć nie tylko z nich?...

Zacni obywatele Konolfingen mieli pewne podstawy przypuszczać, że w synu pobożnego pastora odezwała się niestety krew jego dziadka. Ulricha Dürrenmatta. Byt to bowiem polityk, uważany przez wielu za anarchistę, czło­wiek o rogatej duszy, pozbawiony sza­cunku dla jakichkolwiek autorytetów, zwłaszcza zaś - w czym upatrywał szczególną przyjemność - dla autoryte­tu władzy państwowej. Ulrich Dürren­matt był działaczem Partii Chłopskiej wydawał nawet swą własną gazetę, do­prowadzając nią do furii liberałów. Zna­ny też był z kąśliwego Języka. Wspo­minając o tym. Friedrich Dürrenmatt opowiada nam: ..Pewnego razu któryś z politycznych przeciwników dziadka zatelefonował do niego i powiedział: " ...Słuchaj, Uli, mam w domu twoją gazetę. Wisi u mnie w ustępie", a dziadek Ulrich odparł na to spokoj­nie: "Widzę, że twoja d... Jest znacznie inteligentniejsza od twojej głowy".

Nic jednak - i to przez długie lata - nie wskazywało, że Friedrich Dürenmatt pójdzie w ślady swego dziadka, choć żywił dlań wiele sym­patii i szczerego podziwu. Gdy miał kilkanaście lat, całymi dniami prze­siadywał u wioskowego malarza w Konolfingen, z wielkim zapałem malując patriotyczne obrazy, sławią­ce szwajcarskich żołnierzy, którym w swoim czasie zdarzyło się walczyć z wojskami Napoleona. Pasja ma­larska pochłaniała młodego Dür­renmatta tak bardzo, że nie prze­stał malować również i w Bernie, gdzie chodził do gimnazjum. Długie godziny spędzał przy sztalugach tak­że i wtedy, gdy wstąpił na filozofię na uniwersytecie. Dlaczego jednak obrał sobie nie akademię sztuki, lecz właśnie filozofię?

"Miałem wówczas 18 lat - mówi nam pisarz. - W tym wieku zaczyna się myśleć o świecie, zaczyna się wartościować. To właśnie popchnęło mnie ku filozofii. Pochłaniała mnie teoria poznania. W szczególności fascynował mnie Kant. Nie stałem się jednak nigdy kantystą. Po prostu interesował mnie - tak jak i u Platona, Hegla lub Kierkegaarda - sposób postawienia pytania i sposób szukania na nie odpowiedzi".

Nagle Dürrenmatt odwrócił się od malarstwa. Stało się to niemal z dnia na dzień, lecz nie był to kaprys. Aby to pojąć naprawdę, zrozumieć trzeba namiętność, którą człowiek ten nosi w sobie od wielu lat; namiętność ta każe mu wszystkie siły oddawać zawsze Jednej tylko sprawie.

- Czułem wtedy - mówi Dürrenmatt - że staję się więźniem mojej malarskiej pasji. I nagle przeraziłem się, że cały świat zamknie się dla mnie na zawsze w kawałku kartonu, że wszystko poza tym przestanie dla mnie istnieć. Czułem, że jeśli będę w tym brnąć dalej, oszaleję. Oczywiście każda sztuka Jest zwężeniem żyda. Jest nieporozumieniem z życiem. Ale malarstwo bardziej niż cokolwiek innego. Pisarz urywa na chwilę, jakby przypominając sobie wydarzenia tamtego okresu. Ociężałym ruchem wyjmuje z pudełka zapałkę i przypalą tytoń w gasnącej wciąż fajce.

- Wszystko to stało się nagle - ciągnie. - Pewnego dnia postanowiłem zacząć pisać. Rzuciłem malarstwo. "Boże Narodzenie", moje pierwsze opowiadanie, liczyło 30 wierszy maszynopisu. Później przyszły inne opowiadania. Byłem wówczas u kresu studiów, miałem się właśnie zabrać do pracy dyplomowej, nigdy już jej jednak nie napisałem. Porzuciłem też studia. W roku 1946 napisałem pierwszą sztukę - "Es steht geschrieben" - choć przedtem byłem tylko dwa razy w teatrze, a utwory starożytnych klasyków znałem jedynie ze szkolnej lektury. Wszystko to jednak było dla mnie nieważne: po prostu czułem, że muszę pisać.

"Dürri" i wiek XX"

W czasie zurychskiej premiery "Es steht geschrieben" (1947) rozległy się gwizdy i tupania. Mieszczanie Zurychu byli wzburzeni, sztuka Dürrenmatta była dla nich prowoka­cją moralną nie do zniesienia, zaś w prasie szwajcarskiej pojawiły się rychło gwałtowne artykuły, ataku­jące pisarza. Ale Dürrenmatt miał o autorach tych publikacji wyro­bione zdanie: "Najchętniej ścinają głowy ci. Którzy sami nie mają głów". Gwizdy i wściekłość miesz­czan, których spokój został zmą­cony, były dla pisarza jedynie ostro­gą ("Gdy są gwizdy, przynajmniej coś się dzieje" - powiedział nam), były dlań dowodem, że wstąpił na właściwą drogę i że jego widzowie nie będą przynajmniej za­sypiać w wyściełanych fotelach Züricher Schauspielhausu. Wkrótce też zjawiły się na scenie następne "komedie tragiczne" Dürrenmatta: "Romulus Wielki" (1949), "Małżeń­stwo pana Mississippi" (1952) i wreszcie "Wizyta starszej pani" (1956), która w ciągu paru miesięcy przyniosła mu rozgłos światowy. Dürrenmatt stał się już w tym czasie zjawiskiem literackim. Jego nazwisko było coraz bardziej głoś­ne, jego sztuki stanowiły już przed­miot krytycznego rozbioru speców od dramaturgii, a w pękatym dziele naukowym dra Bedy Allemanna szwajcarskiego historyka literatury, zatytułowanym "Dramat niemiecki od baroku do współczesności" (1959)i liczącym blisko tysiąc stron dru­ku, znalazł się nawet specjalny rozdział "Dürrenmatt". Przyjaciele Dürrenmatta mówią o nim po prostu "Dürri", Lotti, żona, nazywa go "Fritz". Krytycy literaccy jednak - jak przystało na ludzi dokonujących ze szkłem powiększającym egzegezy tek­stów - wymyślili dla Dürrenmatta bar­dziej naukowo brzmiący przydomek: określają go jako "helweckiego Arystofanesa".

Dürrenmatt bawi się świetnie tymi opiniami, gdyż greckich klasyków zna głównie z gimnazjum, potem wpraw­dzie dość dokładnie wertował klasyków niemieckich, w gruncie rzeczy jednak czyta niewiele, gdyż jest przeciwnikiem gotowych wzorców, jak również wszel­kich literackich autorytetów. "Litera­tura nie pochodzi z literatury - mówi. Lapidarne to stwierdzenie znajduje w istocie odbicie w dziełach Dürrenmatta. Jego technika pisarska jest bowiem odrębna i oryginalna, dość przy tym skomplikowana, jego utwory dramatycz­ne nie mają tej konstrukcyjnej klarow­ności co utwory Millera czy nawet Sartre'a. A swą atmosferą przypomi­nają niekiedy może jedynie Brechta lub Maxa Frischa. W każdym razie dla krytyków Dürrenmatt jest twardym orzechem do zgryzienia. I jedno tylko stwierdzają oni zgodnie: że twórczość Dürrenmatta jest na wskroś współczes­na, że jest to pisarstwo, które do XX wieku należy bynajmniej nie tylko ze względu na datę powstania utworów. Jest ono produktem krytycznych rozmyślań "helwecklego Arystofanesa" nad współczesnością oraz nad losem i moż­liwościami literatury w epoce miliono­wych nakładów dzienników i magazy­nów ilustrowanych komiksów, kina i telewizji. Zdaniem Dürrenmatta czasy kla­sycznego dramatu, choć i dzisiaj możemy go oglądać z zainteresowa­niem, przeżyły się i nie można go powielać w nowych, odkurzonych wersjach, gdyż współczesnemu czło­wiekowi grożą już nie fata i bogo­wie, lecz - jak mówi Dürrenmatt - "samochodowe katastrofy, powo­dzie wywołane błędem konstrukcyj­nym tamy, eksplozja atomowa spo­wodowana przez roztargnionego laboranta lub źle nastawione inku­batory". I konkluduje: "W ów świat kraks prowadzi nasza droga". Ten sceptycyzm co do losów lite­ratury, której dawne możliwości zostały zdaniem Dürrenmatta, znacz­nie ograniczone, kazał pisarzowi opatrzyć swe opowiadanie "Krak­sa" podtytułem "Historia jeszcze możliwa", a powieść "Obietnica" - podtytułem "Requiem na powieść kryminalną". Dlatego też również Dürrenmatt nazywa swe dramaty "komediami tragicznymi"...

Oto mamy więc sceptycyzm pro­gramowy, który legł niewątpliwie u podstaw oryginalności utworów dra­matycznych Dürrenmatta, a także jego filozoficznych poszukiwań. I nie to jest ważne, jakiej wiwisekcji do­konają na Dürrenmatcie krytycy i czego się w nim jeszcze dopatrzą Ważne są reakcje widza: utwory Dürrenmatta zaś niewątpliwie wstrząsają, każą myśleć o współ­czesnej moralności i o współczesnym porządku społecznym, są "rzuconym w społeczeństwo kamieniem, który sprawia, że w miejscu, gdzie upadł, zaczynają się tworzyć coraz szer­sze kręgi" - jak to chyba najtraf­niej w rozmowie z nami określił sam pisarz. Dürrenmatt wyraźnie z pewną bezradnością odnosi się do róż­nych cenzurek, często ze sobą sprzecznych, jakie wystawiają mu krytycy. Mówi tylko, jakby uspra­wiedliwiając się: "Zostałem pisa­rzem, ponieważ chcę - i wydaje mi się, że mogę - skłonić ludzi do podjęcia pewnych myśli. Nie mogę ich jednak do tego zmusić. Nie chcę ich zresztą zmuszać. Pragnę prze­kazać określone myśli w taki spo­sób, aby ludzie mogli je przyjąć jako swoje własne. Potrafię być tylko akuszerką, jak się kiedyś wy­raził Sokrates. Czy pisarz może być zresztą czymś innym niż tylko aku­szerką? Może jedynie pomóc uro­dzić się dziecku, co zaś będzie z dziecka, tego nigdy nie wiadomo..."

PORTWEIN I CIAŁA ASTRALNE

Po pierwszej kasowej roli gwiaz­dy Hollywoodu kupują sobie wille przy Bulwarze Zachodzącego Słoń­ca w Los Angeles i urządzają dla przyjaciół wystawne garden-parties. Dürrenmatt, którego sztuki grane są dziś w dziesiątkach miast na obu półkulach, a dochody odpowiednio wysokie, prowadzi tryb życia zwyk­ły i szary. Zwykły jest jego domek w Neuchatel bez basenu wykła­danego kolorową mozaiką i ogrodu z posągami wśród krzewów; jeśli zaś w garażu swego domku pisarz ma dwa samochody, to nie ze wzglę­du na snobizm, lecz tylko dlatego, że sam jeździ często do Zurychu, żona zaś co dzień odwozić musi trójkę ich dzieci do szkoły oddalo­nej o pół godziny drogi samocho­dem. Zwykły jest też jego dzień pracy. Dürrenmatt wstaje zawsze wcześnie, pracuje od 10 do 12,30 i po przerwie obiadowej, jak sumien­ny urzędnik, o 15 zasiada znów do biurka na trzy godziny. Nie szuka natchnienia w łazience podczas ką­pieli, jedząc jabłka jak Agata Christie, ani też nie zabiera się do pisania o północy, przywdziewając habit zakonnika, jak Honoriusz Balzac. Ale podobnie jak Balzac nie odżegnuje się od potrzeby zarabia­nia piórem na życie. Właśnie wów­czas, gdy Dürrenmatt przeżywał kłopoty finansowe, powstały jego świetne opowiadania kryminalne i wstrząsające widowiska telewizyj­ne. Pisząc swe utwory, dramaturg nie posługuje się maszyną ani magne­tofonem, nie dyktuje też sekretar­ce, nawet listów. Tworząc dzieła na wskroś współczesne, pozostaje przy starej technice; pisze po prostu rę­ką, później przepisuje tekst na maszynie i znów poprawia go ręką. Poprawia tak wiele razy, lubi bo­wiem czytać swe utwory żonie lub znajomym, czyta je też aktorom Zürcher Schauspielhaus, rozważa­jąc starannie każdą krytyczną uwa­gę. Dlatego też jego prace, które nawet po raz pierwszy ukazują się drukiem, zawierają zawsze na ty­tułowej stronie uwagę: "Zweite Fassung".

Dürrenmatt poprawia jeszcze swe sztuki, gdy są w próbach, a nawet gdy są już grane. Przysłuchuje się bowiem spostrzeżeniom aktorów i dyskutuje z nimi o tekście. "Ak­torzy poddali mi wiete dobrych po­mysłów - mówi o tym. - Są to najmądrzejsi czytelnicy dramatów i słuchać ich nie jest nigdy za wie­le". Jest wobec siebie tak surowy i wymagający, że w ubiegłym roku na dziesięć dni przed zurychską (i zarazem światową) premierą "Fizy­ków" przystąpił jeszcze do grun­townej przeróbki sztuki!...

Pisarz żyje na uboczu wielkomiej­skiego życia, nie szuka hałaśliwych roz­rywek i w małym, prowincjonalnym Neuchatel, gdzie wszyscy się znają, czu­je się najlepiej. Mieszkańcy tego niewiel­kiego miasta, położonego nad jeziorem, spotykając pisarza na ulicy, pozdrawia­ją go i często gratulują mu z okazji ja­kiegoś sukcesu, a miejscowe firmy wi­niarskie uważają go za jednego z naj­lepszych swoich klientów. Dürrenmatt skupuje bowiem z namiętnością zbiera­cza różne gatunki i roczniki portwei-nów. "Mam nawet rocznik 1870!" - mó­wi z. dumą i jego twarz nagle rozjaśnia się.

W ostatnich latach pisarz, żywo inte­resuje się naukami przyrodniczymi (może właśnie dzięki temu powstali "Fizy­cy"?) i zgromadził u siebie w domu wiele lunet, przez które wieczorami ogląda ciała niebieskie. Pisarz zwierzył nam się, że cza­sem nie jest w stanie wziąć pióra do ręki. Dzieje się to wtedy, gdy upomni się o swoje prawa jego dawna, zdradzona dla literatury, na­miętność malarska. Wówczas zaczyna malować (ostatnio malował portre­ty) i trwa to niekiedy nawet parę tygodni; żaden pilny termin ani żadna umowa wydawnicza nie zmu­szą go wówczas, by usiadł przy biurku. Po prostu nie może. Ale potem to mija i pisarz na no­wo zabiera się do pisania. Robi to z pasją: "Kocham to co piszę w tej chwili, nienawidzę zaś tego, co skończyłem już pisać". Pasja ta jest odmierzana jednak tak dokład­nie, jak dokładnie zegarek Schaffhausena odmierza czas; Dürren­matt pracuje dziennie tylko sześć godzin. Nie napisze ponadto ani jednej strony, nawet jeśliby to by­ła "Wizyta starszej pani" i miesz­kańcy Güllen mieliby za chwilę zabić Ylla. Los Ylla i tak się bo­wiem dopełni, tymczasem zaś nale­ży napić się herbaty i gawędząc z żoną i trojgiem swych dzieci spo­kojnie wypalić cygaro.

GASTRONOMIA I TEATR

W dwa dni później spotykamy się jeszcze raz z Dürrenmattem - pytając o jego wrażenia z Warszawy. "Nim przyjechaliśmy - od­powiada Dürrenmatt - nie miałem żadnego wizerunku Polski. Wyda­wało mi się tylko, że ludzie są tu nieco izolowani od tego, co się dzie­je w świecie. Wyobrażenia mojej żony szły nawet jeszcze dalej. Tym­czasem wszyscy ci, z którymi mia­łem okazję rozmawiać, byli dosko­nale poinformowani. Uderzyło mnie szczególnie, że Polacy są bardziej otwarci, intelektualnie dojrzalsi i mają daleko bardziej rozwinięty zmysł humoru niż Szwajcarzy. Prze­konałem się również, że w Polsce nie ma jakiejkolwiek żelaznej kurtyny, ponieważ Polacy nie znają w ogóle kurtyn. Oczywiście, jest w Polsce jeszcze wiele problemów do rozwiązania. Choćby restauracje..."

Nie polska gastronomia zaintere­sowała jednak głównie Dürrenmatta; jest przecież człowiekiem, który swą duszę zaprzedał scenie. Mówi więc o teatrze:

"To znakomity teatr. Są tu wspa­niali aktorzy o wielkich możliwoś­ciach, a ich gra - może wynika to z charakteru narodowego - jest spontaniczna i pełna realizmu. Choć nie rozumiem ani słowa po polsku, wasz język wydaje mi się melodyj­ny, plastyczny, dźwięczny - i tak stworzony dla sceny, że na "Fran­ku V" rozumiałem wszystko, choć tekstu sztuki już dość dawno nie miałem w ręku.

Wielkie wrażenie wywarła rów­nież na Dürrenmatcie nasza stolica: "Choć nie lubię dużych miast, czu­ję się tutaj lepiej niż w domu. Po powrocie do Szwajcarii zamierzam napisać opowiadanie o Warszawie"...

Kelnerka podaje właśnie kawę. Autor wstrząsającej Opery Banku Prywatnego, którego właścicielami są mordercy i truciciele, przerywa w pół zdania, wyciąga z kieszeni kurtki mała fiolkę i starannym ruchem wyjąwszy z niej korek, wrzuca do filiżanki dwie pastylki sacharyny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji