Wybaczcie błędy autorowi
W STARODAWNYCH komediach na zakończenie przedstawienia jedna z postaci zwracała się do publiczności z żartobliwą prośbą: "Wybaczcie błędy autorowi..." Tę prośbę chciałoby się też usłyszeć po "Marii Stuart" Słowackiego. Wybaczcie błędy autorowi. Bo miał zaledwie dwadzieścia lat, kiedy pisał ten dramat. Bo potem był świetnym poetą i dramatopisarzem. Bo w "Marii Stuart" chciał być nowatorem występującym przeciw pseudo-klasycznemu akademizmowi i zaszczepiającym na nasz grunt zachodnie nowinki znane mu trochę z lektury a trochę ze słyszenia. Bo udało mu się napisać kilka scen o autentycznym, szekspirowskim dramatyzmie i najczystszej poezji. Bo potrafił stworzyć - może tylko ze strzępów ale jednak po ludzku przekonująco - postać królowej, zbudowaną z lekkomyślności, miłości i zbrodni. Bo sam zdawał sobie sprawę z dwoistych niedostatków tego utworu, kiedy pisał do matki, że kiedyś dobry aktor "powiąże duszą te rozmowy, które teraz zdają się połamane..."
Wybaczcie więc błędy autorowi. Wybaczcie że w jego dramacie jest jeszcze sporo szkolarstwa. Że większość postaci to tylko martwe schematy ludzi. Że wiele najciekawszych spraw akcji dzieje się między aktami. Że w ogóle ten młodzieńczy dramat Słowackiego jest bardzo... młodzieńczy. Wybaczcie i nie twierdźcie, że "Marii Stuart" nie warto dzisiaj grać. Z pewnością warto. Pamiętacie co z równie młodzieńczego utworu Szekspira "Titusa Andronicusa" potrafił zrobić na scenie Peter Brook i Laurence Olivier?
Teatr Polski przystąpił do wystawienia "Marii Stuart" z wielkim pietyzmem. Reżyser Roman Zawistowski ma za sobą wiele dobrych doświadczeń w dziedzinie klasyki. Dobrano możliwie najodpowiedniejszy i najlepszy zespół aktorski. Włożono bardzo dużo widocznej pracy i starań. Czy wynik był współmierny do wysiłku? Nie. Przedstawienie nie wzruszało i nie porywało, ze sceny wiało chłodem, a niekiedy martwotą i nawet nudą. A więc wybaczcie też błędy teatrowi.
Sądzę, że głównie zaważyły tu pomysły inscenizacyjne. Rusztowanie ze skomplikowanymi i sprawiającymi kłopot aktorom schodami jako zasadnicze tło miało być pomysłem nowatorskim, choć wywodziło się z Meyerholda sprzed z górą trzydziestu lat. Można i tak. Ale każde nowatorstwo, jeżeli nie ma być tylko efekciarskim pomysłem, musi w teatrze czemuś służyć. Tu nie służyło niczemu. Nawet nadaniu widowisku jednolitej ciągłości. Przedstawienie było poszatkowane kurtyną bardzo po staroświecku w całe mnóstwo odsłon. To rozprasza i męczy.
Poza tym ta "Maria Stuart" robiła wrażenie jakby się działa w zaświatach. Nawet Gustaw Buszyński (Morton) w pewnej chwili przypominał świętego Mikołaja. Ale w zasadzie nie takie zaświaty przychodziły na myśl. Scenografia Ottona Axera obracała się jakby w przestrzeniach międzyplanetarnych. Aż dziw, że w scenie u astrologa (Józef Maliszewski) nie zobaczono przez teleskop jakiegoś krążącego niedaleko sputnika. To oderwanie od ziemi nie mogło nie wpłynąć na wymowę przedstawienia. W "Marii Stuart" ogromną rolę odgrywa atmosfera miłości, wszyscy się tu kochają w pięknej pani. Ale miłość inaczej wygląda w intymnym pokoju królowej, a inaczej na... rusztowaniu. Napięcie czekania na wysadzenie w powietrze wiejskiej chaty z księciem - małżonkiem w środku, musiało być osłabione skoro ci, co czekali, robili wrażenie jakby ich także ktoś przedtem wysadził w powietrze. Doprawdy, nie nawołuję do małego realizmu dekoracji w romantycznym dramacie, ale powinny one jakoś wspierać nie najtęższy przecież w tym wypadku tekst, a nie działać mu na przekór i jeszcze go osłabiać.
W tym ogólnym układzie niknęli aktorzy, których grze właściwie nie można niczego poważniejszego zarzucić. NINA ANDRYCZ może zaliczyć Marię Stuart do swych najlepszych ról. Unikała patosu i udziwniania głosowego. Początkowe tony półdziecinne brzmiały u niej nieco sztucznie, ale w scenach dramatycznych, jak zabójstwo Rizzia czy obłędne wizje miała dużą siłę wyrazu. Raz przypominała Modrzejewską - czarnym kostiumem i ubraniem głowy.
Znakomity był STANISŁAW JASIUKIEWICZ jako Henryk Darnlej. Może trochę wychodzący poza tonację całego przedstawienia, ale znakomity. Ten aktor rozwija się z każdą rolą. "Dał uczuć słowa wyrywające się z duszy" - jakby powiedział Słowacki. Zabarwił Darnleja jakimś współczesnym tonem rozterki i wahania, słabości i niezdecydowania. Wzbogacił tę postać uczuciami, które umiał wyrazić szeroką skalą głosu, jego siły, barwy i zawieszeń. Robił duże wrażenie mimo że w ostatnim akcie ubrano go w okropny kostium: białe kąpielowe slipy na białym trykocie.
CZESŁAW WOŁŁEJKO grał Nicka. Boy słusznie kiedyś domagał się, żeby błazny w dawnych sztukach nie robiły z siebie... błaznów i nie siliły się podskakiwaniem i dzwoneczkami na śmieszność, której nie mają. Wołłejko właśnie zagrał Nicka na poważnie, jako człowieka mądrzejszego od swego otoczenia. A słynną scenę pożegnania podał czysto i pięknie.
IGNACY GOGOLEWSKI ładnie snuł wyznania miłosne jako Rizzio. WŁADYSŁAW HAŃCZA dość schematycznie przedstawił schematyczną postać Botwela. Wdzięcznym paziem był KAZIMIERZ ORZECHOWSKI, zwłaszcza w balladzie szkockiej miał wiele wyrazu. FRANCISZKOWI DOMINIAKOWI jako Duglasowi brakowało trochę rycerskiej dumy, a MARIUSZ DMOCHOWSKI w niewiele znaczącej rólce Lindsaya potrafił zająć uwagę widza.