Artykuły

Dwoistość duszy i ciała

Z JERZYM STUHREM o teatrze, filmie, balach i wodzirejowaniu rozmawia Jolanta Ciosek.

Podczas jubileuszu 50-lecia Teatru Ludowego, gdy wyszedł Pan do ukłonów po roli Ryszarda III, przypomniano także o Pańskim święcie - mijających 35 latach pracy artystycznej....

- Zaskoczyli mnie wszyscy ogromnie, bo ja sam o tym zapomniałem. Pewnie dlatego, że nigdy żadnych jubileuszy nie obchodziłem. Te kwiaty, życzenia - to była bardzo miła niespodzianka.

To właśnie na nowohuckiej scenie debiutował Pan jeszcze jako student PWST rolą Garbusa w "Kordianie"...

- To był mój debiut na profesjonalnej scenie. Kiedy zacząłem dogrzebywać się początków, wyszło na to, że na scenie występuję już ze czterdzieści lat. Mój pierwszy występ był w "Ziemi jałowej" Eliota w Teatrze UJ. Do dziś zapamiętałem jedynie słowa: "Obchodzimy kaktus nasz, kaktus nasz, kaktus nasz...". Byłem wtedy na I roku polonistyki, potem był Teatr STU, a wreszcie zdałem do PWST. Debiut Garbusem zdarzył się z dwóch powodów: chciałem powąchać teatralne kąty i zarobić parę groszy. Byłem biednym studentem, drugie studia - stypendium mi nie przysługiwało, a do tego chciałem się żenić. Dyrektorką "Ludowego" była wówczas Irena Babel, a asystentką przy spektaklu Krystyna Feldman. Bałem się jej jak ognia, bo wymagała żelaznej dyscypliny, a do Nowej Huty był trudny dojazd i niekiedy spóźniałem się na próby.

Udało się Panu zarobić na ślub i wesele?

- Problem polegał na czymś innym. Ślub miałem mieć w drugi dzień świąt, na który wyznaczono też "Kordiana". Poszedłem więc do pani dyrektor, mówię, co i jak, a ona do mnie: "To niech pan sobie ślub przełoży, bo spektaklu nie odwołamy". Po długich błaganiach zgodziła się łaskawie na zastępstwo pod warunkiem, że w moją rolę wprowadzę któregoś z kolegów. Kogo jednak tu znaleźć na święta? Uratował mnie Janusz Rewiński, kolega z roku, który był sam i święta spędzał w akademiku. Janusz do dziś żartuje, że gdyby nie on, to pewnie nadal byłbym kawalerem. Ta rola była też dla mnie wielką lekcją teatru. Kiedy przyszedłem do "Starego", znałem już smak życia w garderobie i na scenie. Pamiętam to do dziś.

A pamięta Pan swoje pierwsze bale, które prowadził jako wodzirej?

- Oczywiście: "Warszawianka", "Twardowska", "Kryształowa". To też było w okresie PWST. Musiałem pracować, gdyż rodziców nie było stać na opłacanie mi drugich studiów. Zaczynałem szlachetnie - jako polonista w V Liceum. Jednak nie mogłem pogodzić obowiązków uczenia się i nauczania, więc musiałem z tej pracy odejść. A ponieważ noce miałem wolne, związałem się z Estradą. Pamiętam pewnego sylwestra, kiedy w jednym lokalu prowadziłem kotyliona, wskakiwałem w taksówkę, jechałem do drugiego - opowiadałem dowcip, potem do trzeciego na skecz lub konkurs i wracałem do pierwszego. Potem ludzie opowiadali: "U nas był fajny wodzirej ze szkoły teatralnej". "U nas też był taki hecny". "A jak wyglądał?" "No, blondyn, niewyraźny taki". Sztuki wodzirejowania uczył nas śp. Zdzisio Zazula. Muszę jednak przyznać, że od tego czasu mam uraz do publicznych zabaw. Za to jak Felek Falk przyszedł do mnie ze scenariuszem "Wodzireja", to mu powiedziałem: "Ode mnie dopiero dowiesz się czegoś o tym fachu".

Czy nie sądzi Pan, że słowo "wodzirej" stało się wręcz kluczem do Pańskiej kariery: czołowy aktor, rektor, pedagog, reżyser - czyż nie jest to rodzaj zawodowego rejwodzenia?

- Kiedy wychodziłem ze szpitala po zawale, psycholog powiedział mi: "Wszystko będzie dobrze pod warunkiem, że nigdy nie będzie pan niczyim podwładnym. Pan sam musi wyznaczać sobie obowiązki - w przeciwnym razie szybko wróci pan do nas". I miał rację. Moje kłopoty sercowe wzięły się m.in. z trudów robienia kariery na własną rękę w połączeniu ze służbą teatrowi. Dlatego z teatru musiałem odejść, bo tego nie dało się pogodzić.

Ma Pan chyba jednak cechy przywódcze, które każą Panu być zawsze pierwszym?

- Być może. Najbardziej odczuwam to na stanowisku rektora. Czasami trzeba podejmować bolesne decyzje, również personalne, co dużo mnie kosztuje. To jest tak, jak z wodzirejowaniem: albo idziemy parami w lewo, albo w prawo. Na pewno trzeba być przywódcą w zawodzie reżysera, szczególnie filmowego. Jak capo di tutti capi w mafii. Wracając jeszcze do mojego wodzirejowania... Nie tak dawno wychodzę z zajęć, podchodzi do mnie jakiś mężczyzna i mówi: "Mam serdeczną prośbę. Moja córka zdaje maturę i pomyśleliśmy, że najlepiej będzie, jeśli pan poprowadzi zabawę. Możemy zapłacić do tysiąca złotych".

Śledząc Pańską karierę, można zauważyć wyraźny podział na dwoistość ról przez Pana granych: w teatrze kreował Pan postaci z klasycznego repertuaru, w filmie zaś stworzył niemal ikonę człowieka PRL-u...

- Z jego cwaniactwem, spsieniem, serwilizmem. To prawda. Jednak te Piszczyki, Danielaki nadal żyją wśród nas. Grałem od cwaniaków po ludzi pogubionych, zastraszonych, ale też szlachetnych, jak Filip z "Amatora", w którym rodzi się i dojrzewa potrzeba sztuki. Na pewno istnieje we mnie dwoistość - teatralna i filmowa. Czego jednak nigdy nie zniósłbym? Siebie w filmie kostiumowym. Szpada, wąsy, jakaś kryza - czuję się w tym idiotycznie i od razu mnie to usztywnia. Dlatego z zasady odrzucam granie takich ról, nawet u Wajdy. To bolesne odmowy, bo przecież tak wiele mu zawdzięczam.

W teatrze kostium historyczny, charakteryzacja nie przeszkadzają Panu?

- Wręcz to uwielbiam, bo teatr to transformacja i kreatywność.

W teatrze pracował Pan wyłącznie z największymi: Swinarskim, Jarockim, Grzegorzewskim i przede wszystkim z Wajdą. Czyżby to Pan dobierał sobie reżyserów?

- Nie, to oni wybierali mnie. Szczególnie Wajda - u niego byłem sztandarowym aktorem: grałem od Papkina po Hamleta. Nauczyłem się z nim pracować, co nie było proste. On wymaga od aktorów ciągłego zapładniania pomysłami. Jak próbowaliśmy ze śp. Jurkiem Bińczyckim "Emigrantów" w reżyserii Wajdy, to mówiliśmy sobie: "Musimy tak grać, żeby nam nie usnął". Jak tylko przysypiał, to od razu robiliśmy jakiś rumor na scenie. No bo przecież jeśli w obsadzie jest tylko dwóch facetów, to reżyser może czasami kimnąć. To był cudowny czas - dziś brakuje mi w pracy kogoś takiego, jak Wajda.

Mówiliśmy o Pańskiej dwoistości teatralnej i filmowej. Idąc dalej, sądzę, że w Panu jest także wyraźna dwoistość duszy i ciała.

- Co pani przez to rozumie?

Zderzenie inteligencji, erudycji, wrażliwości z formą o silnej witalności, radości życia, zabawy, nawet pewnej rubaszności. Czyż nie jest to rodzaj sprzeczności, które wciąż w Panu walczą ze sobą?

- Zgadzam się z panią, z tą tylko uwagą, że moje "cielesne" emocje są kontrolowane. Mam to "trzecie oko", jak mawiał Jaracz, które nie pozwala mi na ekspresję ekshibicjonistyczną. Sądzę, że jedną z największych moich kreacji był Porfiry w "Zbrodni i karze", bo łączył w sobie precyzję umysłu z rubasznością sposobu bycia.

W Porfirym te sprzeczności idealnie się połączyły. A jednak największą popularność dały Panu filmy, w których wykorzystywał Pan ową "cielesność", tworząc tzw. swojskich bohaterów?

- Bo ja uwielbiam takie typki podglądać, podsłuchiwać, czasami mówię ich językiem, ale to też się zmienia wraz z upływem lat. Od pewnego czasu te podróbki szaraka coraz mniej mnie interesują.

Dlatego zajął się Pan w swoich filmach losem inteligenta?

- Tak, i to od PRL-u po współczesność. On zwykle jest w moich filmach outsiderem, bo też i w tym kraju jest marginalizowany. Najwyraźniej to widać w "Spisie cudzołożnic". Z kolei w "Historiach miłosnych" mówię o tym, jak trudno 50-latkowi połapać się w uczuciach. Ileż w nas jest zahamowań, braku umiejętności wyrzucania z siebie uczuć, ale i obdarzania nimi innych. "Tydzień z życia mężczyzny" - to najsmutniejszy mój film, bo o męskich słabościach, wewnętrznej hipokryzji. To był dla mnie najtrudniejszy film - dłużej zastanawiałem się, czy go zrobić, niż w efekcie robiłem. Z kolei "Pogoda na jutro" była zmierzeniem się z rozterkami związanymi z pokoleniową zmianą wartości. To film o mnie i o młodych, ale mówił o dzielącej nas przepaści, nie tylko w sferze cywilizacyjnej, ale i mentalnej. I tak układają się te moje obrachunki z polskim inteligentem, który wie, gdzie są pryncypia, ale jest za słaby, aby je realizować.

Znudził się Panu podglądany Polak - szarak, a jak jest z rolami Stuhra - wesołka z filmów Machulskiego?

- Też ich mam trochę dość, choć bardzo lubię żart, dowcip. Przecież przez tyle lat związany byłem z kabaretem. A jednak tęsknię za czymś nowym, bo przecież Maksiem z "Seksmisji" nie jestem.

Czyż nie powiedział Pan kiedyś, że "jajcarza" ma w sobie i trudno go wyrzucić?

- To prawda, bo jest to specyficzny sposób bycia i postrzegania świata, z pokazywaniem swoich nie najlepszych cech włącznie. Kabareciarz, choć z brzuchem i w funkcji oraz dystynkcji rektora, ciągle tkwi we mnie. Niedawno, gdy udzielałem wywiadu na temat stanu wojennego, powiedziałem: "Straszył mnie i śmieszył". Bo z jednej strony było straszno, gdy w komendzie czekałem godzinami na przesłuchanie przez SB-ków, z drugiej strony śmieszno, bo ludzie przyglądali mi się z niedowierzaniem: pracuje tu czy jaki czort go przygnał. Kabareciarz tkwiący we mnie czasami ratował mi życie, najczęściej w sytuacjach upokarzających.

Często się Panu takie zdarzają?

- Ten zawód podlega niekończącej się krytyce. Wciąż jest się ocenianym, często chlastanym, ale w końcu taki wybrałem i nie mogę się skarżyć. Natomiast dobijają mnie takie wypowiedzi, jak ta, którą usłyszałem w radiu z ust Tadeusza Sobolewskiego, krytyka filmowego. Powiedział ni mniej, ni więcej tylko tak: "Dla krytyka największą frajdą jest dokopać wielkiemu, na przykład takiemu Polańskiemu. I jeszcze po latach usłyszeć, że miało się rację". Jechałem samochodem i noga z gazu mi spadła. Pomyślałem, że być może i ja, zachowując wszelkie proporcje, też należę do tych, którym z lubością można dowalać? O ile w zawodzie muszę to jakoś znosić, o tyle w życiu prywatnym na upokorzenia jestem bardzo wyczulony. Kiedyś poszedłem do władz bronić szkoły muzycznej, do której chodził mój syn Maciek, by nie przenoszono jej w inne miejsce. Kiedy tak gardłowałem w imieniu rodziców, w pewnym momencie usłyszałem od urzędnika: "Panie, spokojnie, tu nie Seksmisja". Pani wie, jak to boli?

Jak widać "kabareciarz" ma też drugą, smutną twarz.

- Czy pani uwierzy, że we Włoszech, gdzie grałem, reżyserowałem, nikt nie kojarzy mnie z rolami komediowymi. Jak zobaczyli "Seksmisję", to byli zdumieni: Stuhr w komedii? Tam uchodzę za bardzo dramatycznego aktora od Pintera, Dostojewskiego, Czechowa.

Wielokrotne pobyty we Włoszech to była ważna dla Pana szkoła teatru?

- Bardzo. Nauczyłem się grać na wielkich scenach, pokonałem w sobie barierę języka - potworną pracę w to włożyłem. Włochy nauczyły mnie też poczucia humoru, beztroski, śmiechu dla śmiechu, a nie przeciwko komuś. Tym włoskim duchem przesiąknięte były moje realizacje komedii Szekspira. I pewnie nic w tym dziwnego, skoro on sam zafascynowany był włoskimi zespołami komedii dell'arte. Teraz coraz częściej uciekam od rubasznego śmiechu w stronę refleksji, goryczy, ale nie pozbawionej ironii i żartu. Taki będzie mój nowy film.

Pracuje Pan nad nowym projektem?

- Tak, nowela jest już gotowa. Chcę zrobić film o młodych, o ich uczuciach. O tym, dlaczego w rozerotyzowanym świecie tak trudno powiedzieć im słowo "kocham".

Powaga, śmiech, ironia mieszają się w Pańskich rolach, filmach...

- Tego pilnuję, bo to fascynujące. A najlepiej wychodzi mi to w "Kontrabasiście", który daje mi największą możliwość wodzenia widza po pograniczach gatunków. To moja ukochana droga, tyle razy podglądana przeze mnie w filmach Felliniego. Rozbawić do łez i nagle spowodować martwą ciszę.

Chciałbym, by taki był mój najnowszy film.

To łączenie powagi tematu z autoironicznym nawiasem powoduje, że krytycy często porównują Pana z Nannim Morettim, reżyserem i Pańskim przyjacielem?

- Różni nas jednak temperament polityczny. Mnie polityka interesuje od strony psychologicznej - on jest zwierzęciem politycznym. To widać choćby w jego ostatnim filmie "Kajman". Gram w nim, a premierę przewidziano na wiosnę przyszłego roku.

Psychologia władzy to przecież temat, który zagrał Pan w "Ryszardzie III".

- To piekielnie trudna rola. Nadal nad nią pracuję, chcąc wydobyć z niej krystaliczną postać zła. To już nie jest "wodzirejowanie", bo nie tak łatwo jest stanąć wśród widzów i walić im prosto w oczy, bez przeżywania, na zimno, o naszej współwinie za zło tego świata. Jak na razie, po pierwszych spektaklach, zauważam, że widownia przyjmuje to w dużym napięciu, ze zrozumieniem i przejęciem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji