Artykuły

Koniec świata rozczarowuje

"Koniec świata w Breslau" wg Marka Krajewskiego w reż. Agnieszki Olsten we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Nie powiodła się próba przeniesienia na scenę "Końca świata w Breslau". Agnieszce Olsten zabrakło klucza, który wyzwoliłby z tego tekstu potencjał atrakcyjny dla teatru

Może zresztą wcale go tam nie ma? Już samo zderzenie tytułu powieści Krajewskiego z szyldem Wrocławskiego Teatru Współczesnego obok entuzjazmu (szykował się sceniczny hit), budziło też wątpliwości. Bo gdzie tu materiał dla sceny dramatycznej?

Kryminalna intryga skrzyżowana z obrazem rozpadu życia osobistego Mocka (Konrad Imiela), tropiącego tajemniczego kalendarzowego mordercę, osadzona na tle przedwojennego Wrocławia Anno Domini 1927, w którym widać już liczne symptomy rozkładu, zapowiadającego przyszły rozpad tego świata - tak można w telegraficznym skrócie nakreślić treść "Końca świata". Jest tu bez wątpienia materiał dla kina, być może - dla teatru musicalowego, z dużo mniejszym prawdopodobieństwem - dla dramatycznego.

Tymczasem Agnieszka Olsten wraz ze współpracującym z nią dramaturgiem Krzysztofem Kopką próbuje balansować między klasyczną adaptacją tekstu a spektaklem, który na podstawie opowieści o zbrodniach i perwersjach w przedwojennym Breslau usiłuje postawić szerszą i głębszą diagnozę temu światu, a także poddać jej samego bohatera. Ten swoisty rozkrok jest zrozumiały - bo chciałoby się mieć i kasowy hit, i arcydzieło. Ale w efekcie nie ma nic.

***

Brak tu czytelnego pomysłu na inscenizację. Olsten to częstuje widzów migawkami z sypialni Mocka i jego żony Sophii (Pola Błasik, studentka trzeciego roku wrocławskiej PWST), to znów próbuje wpędzać bohatera w schizofreniczny stan, to - w części drugiej - goni uciekającą i dla większości widzów kompletnie nieczytelną intrygę, z pomocą peror Krzysztofa Boczkowskiego (Leo Hartner). To wreszcie - wprowadzając na scenę świat breslauerskiej bohemy, naćpanej "białym śniegiem", ale kolorowej i z całą pewnością od Mocka i jego kompanów bardziej atrakcyjnej - od Krajewskiego się dystansuje, żeby zaraz potem wrócić do stelażu intrygi.

W międzyczasie próbując rozpaczliwych interakcji z widownią, której przedstawiciele są albo wysyłani po bukiet róż dla Sophii, albo częstowani alkoholem, albo - zapraszani na dziwaczną jakąś potańcówkę w domu państwa Mock.

Wszystko kończy się ekstatycznym tańcem inspirowanym sceną z "Kabaretu" Boba Fossa - pojawiają się mundury NSDAP, a ręce aktorów, wyciągnięte w górę w geście pożegnania, zastygają w pozdrowieniu "sieg heil". Jednak w przeciwieństwie do filmu Fossa tutaj ten finał jest pozbawiony siły - nic tego uderzenia nie zapowiada. Bo napis "Breslau" wygięty z miedzianego pręta, wiszący w pierwszej części nad sceną, w drugiej lądujący na jej deskach - to stanowczo za mało.

A niewyartykułowana wystarczająco czytelnie, aczkolwiek pobrzmiewająca tu i ówdzie, diagnoza, że moralny rozkład breslauerskich lat 20. domaga się nowego porządku, brzmi jak zużyta do cna klisza.

***

Zawodzą w tym spektaklu też aktorzy, co jest paradoksem o tyle, że wielu odtwórców głównych ról występuje tutaj gościnnie. Konrad Imiela jako Mock jest kompletnie niewiarygodny - nie ma w sobie rysu perwersji, cienia dewiacji. Ot, sympatyczny skądinąd gość, który wypił o parę kieliszków za dużo i świat wymknął mu się spod kontroli. Partnerująca mu Pola Błasik wygina się, pręży, tańczy uwodzicielsko i obnosi po scenie swoje negliże z poświęceniem godnym lepszej sprawy.

A jeśli chodzi o sceny erotyczne, obojgu udaje się trudna sztuka - po wszystkich przekroczeniach, które także w tej sferze dokonały się we współczesnym teatrze - wywołać u widza uczucie zażenowania. Nie z powodu nadmiernej golizny, którą w tym przedstawieniu nikt nie epatuje. Raczej z powodu inscenizacji tych perwersyjnych ekscesów, kojarzących się bardziej z obrazkami z peep-show niż z teatrem dramatycznym.

Co do reszty obsady, to błyszczy momentami Przemysław Kozłowski jako asystent Mocka Meinerer, czy Tomasz Orpiński w roli Kurta Smolorza albo Tadeusz Ratuszniak jako perwersyjny baron, pięknie śpiewa Justyna Antoniak jako Inge, a Jerzy Senator w roli Muhlhausa robi, co może, żeby ratować Mocka i śledztwo, ale to wszystko za mało, żeby uratować spektakl.

***

Jeżeli cokolwiek w tym przedstawieniu działa, jest to scenografia Olafa Brzeskiego i muzyka Kuby Suchara. Pierwsza przenosi nas wprost do jednego z tych wysokich mieszkań w którejś z wrocławskich mieszczańskich kamienic, z zadziwiająco funkcjonalnym wnętrzem, zdolnym pomieścić i mieszkanie Mocka, i kasyno, i knajpę, i artystyczną pracownię, i parę burdelików. Olbrzymie akwarium ustawione w kącie staje się gigantyczną plazmą, przenoszącą nas do dżungli wielkiego miasta, w której Mock bada miejsce zbrodni. Muzyka zaś - rytmiczna, pulsująca, momentami wręcz transowa - kilka razy skutecznie wyrywa widzów z odrętwienia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji