Wesele
Są dzieła, w których zawarta jest jakaś tajemnica. Zdaje się nam, że przecież znamy ich głębokość, wiemy, do jakich pokładów naszego doświadczenia, naszej wrażliwości sięgają, a przecież zdolne są nas zaskoczyć, zniewolić, zmusić do największego skupienia. Tak, iż wsłuchujemy się w nie ze ściągniętymi brwiami.
Takim dziełem jest "Wesele" Stanisława Wyspiańskiego. Poniedziałkowa prezentacja telewizyjna, bardzo piękna, chwilami głęboko przejmująca, kazała mi raz jeszcze zadać sobie kłopotliwe pytanie: czy ja naprawdę znam "Wesele"? Pytanie niemal niedorzeczne, bo jakże to: utwór tak przemielony w szkole średniej, przeanalizowany seminaryjnie na studiach, oglądany wiele razy w teatrach, pokazywany w telewizji, wreszcie mający swoją wspaniałą wersję kinową - jawi mi się oto jako rzecz nowa?
Oczywiście, można by powiedzieć, że to zasługa reżysera, Janusza Kulczyńskiego, ale to nie tylko to. Przecież i sam reżyser tego spektaklu zdawał się nie pamiętać o licznych, wcześniejszych interpretacjach "Wesela". Podszedł do sztuki tak, jakby to on pierwszy miał ją zaprezentować publiczności, jakby tego przed nim nikt nigdy nie czynił. I słusznie, bo taki jest sens każdej nowej interpretacji. Myślę przecież, że i jego uderzyła owa tajemnica tkwiąca w arcydramacie Stanisława Wyspiańskiego.
Cóż tam jest w środku? Bo na pewno nie plotka, która za sprawą Boya towarzyszy naszej wiedzy o "Weselu" od lat kilkudziesięciu. Tym razem plotka została całkowicie oddalona, okazała się nieważna i nieprzydatna. Całą uwagę widza skupił reżyser na myśleniu o Polsce. Oprawa, kształt sceniczny były tu czymś drugorzędnym. Oczywiście, dopracowanym w każdym szczególe, ale w gruncie rzeczy nieistotnym. Podoba mi się takie interpretowanie "Wesela". Ono bowiem przybliża jego tajemnicę. Co więcej, ów sekret wciąż się pogłębia, ta sztuka z upływem dziesięcioleci dojrzewa, wrasta coraz mocniej w naszą rodzimą glebę, niepodobna myśleć o Polsce bez pytań Wyspiańskiego zawartych w "Weselu".
Chciałoby się powiedzieć, że czasy dzisiaj są takiej iż ta sztuka ze swymi pytaniami i diagnozami społeczno-politycznymi "zagrała" ostrzej, dobitniej i celnie. Ale to jest złudzenie! Bo "Wesele" zawsze tak się odbiera, w dowolnie wybranym momencie naszych dwudziestowiecznych dziejów. Jego intelektualna aktualność jest czymś niezwykłym i można mieć pewność, że za następne osiemdziesiąt lat ktoś piszący o "Weselu" będzie tak samo zdumiewał się głębią i aktualnością diagnoz Wyspiańskiego.
Autor "Wesela" bowiem, jak mało kto, wniknął w polską mentalność. I jak mało kto nie schlebiał rodakom. I jak mało kto obstawał przy wierze w konieczność respektowania pewnych elementarnych wartości w naszym historycznym doświadczaniu. Jeśli zresztą ktoś wyznawał podobne idee, to Wyspiańskiemu niejako ufamy głębiej, czujemy bowiem, że ma całkowitą świadomość naszej niedoskonałości. Ma też poczucie tragizmu naszego losu. Jest on jednocześnie rozpalony do białości i lodowaty. Romantyczny i racjonalistyczny.
Wie, że ojczyzna nie jest sprawą zewnętrznych uwarunkowań, ale treścią serca. Czy jest to odkrycie wielkie? Pewnie nie. Ale jest w nim zawarty pewien nakaz moralny, obowiązek strzeżenia ojczyzny w samym sobie, w sercu - tak, to jednak powiedziane jest przez poetę, dodajmy więc: we własnym sumieniu.
"Wesele" jest taką sztuką, że kiedy się ją wystawia, to chciałoby się wykrzyknąć, że to właśnie teraz, dzisiaj, należało wystawić! Oglądając ten spektakl, w którym grała czołówka polskiego aktorstwa, czuliśmy oczywiście, że "Wesele" tkwi w samym centrum naszych rozmów, sporów, że olbrzymie fragmenty tej sztuki mogłyby się pojawić jako sekwencje jakichś poważnych dyskusji publicystycznych, ale ani przez moment nie szukaliśmy płytkiej doraźności, czy tak już nadużywanej aluzyjności. "Wesele" mówi wprost i może właśnie dzisiaj, kiedy uczymy się mówienia wprost, działa na nas z taką intensywnością... Jest to dramat wielki, którego oglądanie sprawia ból i jednocześnie krzepi serce. Nade wszystko zaś wyostrza wewnętrzny słuch na to, co Norwid nazwał zbiorowym obowiązkiem, mając na myśli ojczyznę.