Artykuły

Krzysztof Tyniec: Nie lubię jubileuszy

Właśnie ukazała się druga płyta popularnego i wszechstronnego aktora, zatytułowana "Dopokąd". Można z niej wnioskować, że artysta serialowy, teatralny, dubbingowy, konferansjer i tancerz (wygrał V edycję "Tańca z gwiazdami") ma duży dystans do siebie, swojego zawodu i swoich osiągnięć.

Absolwent PWST w Warszawie, karierę rozpoczynał w Teatrze Współczesnym w Warszawie, obecnie pracuje w Teatrze Ateneum. Zapamiętany z Kabaretu Olgi Lipińskiej, przypomina się w nim na antenie TVP Rozrywka. Na scenie prezentuje recital piosenek "Pielgrzym", w którym mówi o życiu tu i teraz, o skupieniu na drobnych sprawach. W 2014 roku odznaczony Srebrnym Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Oglądamy go w telenoweli "Klan".

- Pana najnowsza płyta "Dopokąd" stała się ostatnio moją ulubioną. Słuchałem jej z zaskoczeniem, bo nie znam poprzedniej "Ulotne piosenki" i nie wiedziałem, że pan tak znakomicie śpiewa. A propos, od kiedy pan śpiewa?

- Od dziecka. Byłem chłopakiem, którego wypychano na szkolnych akademiach, żeby zaśpiewał. Wykonywałem przeboje muzyki bigbeato-wej. Najczęściej z repertuaru Czerwonych Gitar. Występowałem w duecie z siostrą, a potem jako solista chóru i na ogniskach harcerskich, na koloniach.

- Dlaczego tak późno nagrał pan swoje płyty?

- Myślę, że w ogóle bym ich nie nagrał, gdyby nie determinacja wytwórni płytowej MTJ, bo to oni mnie namówili. Zaczęło się od tego, że dyrektor MTJ Tomasz Bujak usłyszał w Teatrze Ateneum francuskie piosenki i bardzo mu się spodobał mój przekład "Nathalie" Gilberta Becaud i zaproponował mi nagranie płyty.

- Jaki repertuar znalazł się na płycie "Ulotne piosenki"?

- Dotarliśmy do zbioru piosenek różnych autorów i kompozytorów, które wykonywałem na przestrzeni 25 lat. W sumie jest piętnaście piosenek, między innymi "Gdy mi ciebie zabraknie" we współczesnej aranżacji Wojtka Borkowskiego.

- Przejdźmy do płyty "Dopokąd". Na okładce wygląda pan na osobnika zmęczonego życiem, smutnego, a przecież prywatnie jest pan bardzo radosny i zawsze uśmiechnięty...

- Są dwa oblicza Tyńca. Mam w sobie pewną dozę melancholii i właśnie ona została uwidoczniona na zdjęciu.

- Zawsze taki miałem. Lepiej i łatwiej się żyje, jak człowiek ma do siebie dystans. Nie umiałbym traktować wszystkiego na serio.

- Posiada go pan także do swojego zawodu, do osiągnięć?

- Traktowałem to jako zabawę. Nigdy nie myślałem, że chcę wystąpić w tym programie, że chciałbym go wygrać. Tak się złożyło, że wygrałem, z czego się bardzo ucieszyłem. Kryształową Kulę podarowałem Jerzemu Owsiakowi i mam z tego ogromną satysfakcję, bo dowiedziałem się, że została wylicytowana za około 10 tysięcy złotych. W ten sposób pomogła dzieciom, bo dołożyłem się do zakupu specjalistycznego sprzętu.

- Ogląda pan do dzisiaj "Taniec z gwiazdami"?

- Nie oglądam. Wynika to trochę z moich zajętości zawodo-

- Na płycie są teksty pana autorstwa. Od kiedy pan pisze?

- Piszę teksty piosenek od dawna. Teraz zrodziła się sposobność, aby je udźwiękowić. Tomasz Bujak zorganizował muzyków, z którymi gram recitale, i oni, czyli Piotr Kajetan Matczuk i Piotr Augustynowicz, do większości z nich napisali muzykę. I bardzo zręcznie im to wyszło.

- Można z tych tekstów wnioskować, że ma pan do siebie duży dystans...

- Oczywiście. Nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej. Trzeba mieć szczyptę ironii do siebie, co być może zaowocuje pewną lekkością. To jest tak, jak w piosence: "Wyglądu swojego nie muszę się wstydzić, bo przeglądając się w lustrze bez okularów, nic się nie widzi, więc łatwo stresu się ustrzec".

- Domyślam się, że ma pan także dystans do wygranej w "Tańcu z gwiazdami"?

wych, bo jestem bardzo zajętym aktorem. Śledziłem kolegów, gdy program był w stacji TVN, a potem nawet nie wiedziałem, że przeszedł do Polsatu.

- Uważa pan siebie za artystę przede wszystkim estradowego?

- Artystą się bywa, ale jeżeli ktoś używa tego określenia w stosunku do mnie, to jest mi bardzo miło i mam z tego tytułu satysfakcję. My aktorzy mamy możliwość poruszania się na różnych platformach, co sprzyja temu, że człowiek wymyka się schematom i pewnej rutynie. Ta zmienność bardzo dobrze nam służy.

- Nadal gra pan w teatrze?

- Tak, jestem na etacie w Teatrze Ateneum w Warszawie i współpracuję z trzema teatrami: Capitol, 6. Piętro i Rampa.

- Ile lat w Ateneum?

- Niedługo będzie trzydzieści. Wcześniej sześć lat w Teatrze Współczesnym.

- TVP Rozrywka przypomina Kabaret Olgi Lipińskiej, w którym zaznaczył pan swoją obecność. Jak wspomina pan ten program?

- O wznowieniu kabaretu powiedziała mi Olga, gdy ją niedawno spotkałem. Będzie obchodziła swój jubileusz. Mam tę satysfakcję, że zacząłem pracować z Olgą Lipińską, która zawsze dbała o jakość, co bardzo mi odpowiadało, bo i ja starałem się dbać. Wiele w tym programie się nauczyłem. Głęboko weszliśmy w poezję Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, spotkałem znakomitych kompozytorów i tekściarzy.

- W tym kabarecie spędził pan piętnaście lat. Szmat czasu. Czy nie wkradła się rutyna?

- Był to kultowy program dla paru milionów ludzi, adresowany do inteligencji. Brakuje teraz takich programów. Nie wkradła się rutyna, bo były coraz to nowe piosenki, nowe układy choreograficzne. Grałem faceta od telefonów, czyli łącznościowca, który otwierał i organizował życie w kabarecie, żeby się wszyscy zebrali, żeby nie było konfliktów. Byłem wtyczką telefoniczną i elektryczną, która łączy kabaret z tym, co na zewnątrz.

- Ciekawi mnie, jak zareaguje pan, gdy zobaczy siebie po latach, znacznie młodszego?

- Będzie miło. Ha, ha, ha... Z przyjemnością popatrzę.

- Nie przejmuje się pan upływającym czasem?

- Nie, bo z upływającym czasem jestem za pan brat. Nie przeraża mnie koniec życia. O swojej śmierci myślę pozytywnie, bo jest to element naszego życia. Ktoś kiedyś powiedział "start" i gdzieś tam czeka na mnie meta. Śmierć jest wpisana w życie. Chciałbym, żeby skończyła się naturalnie, nie tragicznie. Nagrałem piosenkę "Rozmowa z czasem", jest w niej taki fragment: "Mam z panem do pomówienia. Dziękować też za co mam. W każdym dzień dobry i do widzenia - jest pan".

- Nie tylko Kabaret Olgi Lipińskiej dał panu popularność, ale także telewizyjne programy dla dzieci "Fasola" i "Tik-tak" z lat 80. Były to pana jedyne programy dla dzieci w telewizji?

- Od tych programów zaczęły się teledyski z piosenkami dla dzieci. Do dzisiaj słyszę tamte piosenki. Był to bardzo piękny okres. Do dzisiaj przyjaźnimy się z Krzysztofem Marcem, Wandą Chotomską i miło je wspominamy. Mimo że mam ogromny sentyment do kostiumu pana Fasoli, to przekazałem go dla Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy - poszedł na licytację.

- Prowadził pan z wielkim powodzeniem teleturnieje "Idź na całość" i "Koło fortuny". To inny rodzaj pracy dla teatralnego aktora...

- Zupełnie inny. Bardzo dobrze wspominam tę pracę, głównie z jednego powodu. Honorarium było znaczące. Do prowadzenia takich teleturniejów nie jest potrzebny aktor, ale akurat padło na mnie.

- Jakie było to honorarium?

- Satysfakcjonujące.

- Jest pan też kojarzony z Galą Piosenki Biesiadnej. Długo pan ją prowadził?

- Zagraliśmy około 600 koncertów z tego cyklu, odwiedzając połowę świata. Wydaliśmy kilka płyt, jedna stała się złotą. Przypomnę, że taką płytę dostawało się, jeżeli sprzedaż wynosiła powyżej stu tysięcy egzemplarzy. W tej chwili kryteria się zmieniły i obniżyły.

- Teraz oglądamy pana w niekończącym się serialu "Klan". To trochę dziwna postać ten Krzysztof?

- Pochodzi z cyrku, którego w serialu nie ma, więc próbuję sam bawić się, przestraszać. Ogromnie sympatycznie pracuje się w "Klanie". Spotkałem się z całą masą fajnych kolegów. Moje sceny dzieją się głównie z moją serdeczną koleżanką Barbarą Bursztynowicz, z którą przez wiele lat pracowaliśmy w Teatrze Ateneum.

- Postać intrygująca. Czy głównych ról w serialach nie było?

- Była jedna, doktora Wstrząsa w sitcomie "Daleko od noszy". Ale tam wszyscy grali główne role. Sześć osób z personelu medycznego. Najgłówniejszą rolę grał Paweł Wawrzecki. Właśnie lecą powtórki. Telewidzowie upominają się o kolejne odcinki.

- Nie widziałem pana w filmach kinowych...

- Grałem w nich bardzo rzadko.

- Za to stał się pan gwiazdą dubbingu. Najgłośniejszą rolą był Timur w filmie "Król Lew". Czy udało się panu przebić go inną rolą dubbingową?

- Od 20 lat gram rolę Goofiego w filmach fabularnych, było już sto tysięcy odcinków. Ale Goofy chyba nie przebił Timura i są równorzędni.

- Co pana zdaniem przesądziło o wielkim powodzeniu tych postaci?

- Firma Disneya, jak żadna inna, potrafi robić takie filmy dla dzieci. Wszystko się złożyło na sukces tych filmów, które są oglądane do dziś przez kolejne pokolenia. Jak byłem w Nowym Jorku, poszedłem na Broadway zobaczyć "Króla Lwa". Był zagrany znakomicie. Gdy aktor zaczynał śpiewać jakąś piosenkę, cała widownia śpiewała razem z nim.

- Na estradzie i małym ekranie jest pan szalonym fircykiem. A w domu?

- Kiedy otwieram drzwi domu i je zamykam, nic nie mówię o swojej pracy. Żyjemy w czasach, w których każdy wie wszystko o innych ludziach. Powoli zaczynamy być pozbawiani prywatności. Dlatego nie chcę mówić o tym, co dzieje się u mnie w domu.

- Żona zawsze może na pana liczyć?

- Nie może być inaczej. Moja żona to skarb, jej główny atut polega na tym, że jest. Spotkało mnie wielkie szczęście, że mam taką żonę.

- Podobno poznaliście się w kościele?

- Tak, ona siedziała w pierwszej ławie, ja śpiewałem i grałem na gitarze. Nasze spojrzenia weszły w tę samą oś i tak pozostało do dzisiaj.

- Mieliście wtedy po szesnaście lat. To wyjątkowa sytuacja, żeby tak wcześnie zbliżyć się do siebie i pozostać na całe życie.

- Tego nigdy nie wiesz, tak jak nie masz pojęcia, jak długo to będzie trwało. Jestem realistą i wszystko się zdarzyć może.

- Kim z zawodu jest żona?

- Historykiem sztuki. Pracowała w swoim zawodzie, ale rodziły się nam dwie córki i pojawiła się możliwość, że nie musiała pracować.

- Czym zajmują się córki?

- Starsza, Pola, z wykształcenia jest filozofem i antropologiem. Pierwsze studia skończyła w Warszawie, drugie w Londynie. Młodsza, Karolina, skończyła studia w zakresie designu w Barcelonie. Ma własną firmę.

- Jak czuł się pan w domu, w którym dominowały kobiety?

- Nie miałem odczucia, że dominowały. Nasz dom był partnerski i koleżeński. Córki mają własne domy i rodziny.

- Ma pan wnuki?

- Tak, trzech wnuków i jedną wnuczkę. To Bruno, lvo, Miron i Celina. Bardzo często kontaktuję się z nimi. Zawsze chciałem mieć dużo wnuków. Jestem bardzo szczęśliwy.

- Już pan wie, co jest dla pana najważniejsze w życiu?

- Najważniejsza jest dla mnie rodzina.

- Czy jest coś, co się panu w życiu nie udało?

- Należę do tych ludzi, którzy jak coś chcieli, to osiągnęli. A może nie mam wygórowanych ambicji? Dobrze jest mi z tym, co mam.

- Będzie pan podsumowywał swoje życie, gdy skończy 60 lat?

- Nie, bo nie lubię jubileuszy. Mam chyba prawo ich nie mieć?

- Oczywiście, panie Krzysztofie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji